Powstanie było zachwytem nad wolnością

2008-08-03 4:40

Generał Elżbieta Zawacka, ps. Zo, legendarna kurierka AK, jedyna kobieta wśród cichociemnych:

"Super Express": - Z czym pani generał kojarzy się Powstanie Warszawskie?

Elżbieta Zawacka: - Kojarzy mi się z zachwytem nad tym, że jest wolność, że na ulicach pojawiają się polskie flagi. Ten zapał pierwszego dnia to było cudowne przeżycie. Ja jako kurierka specjalnie walk nie odczuwałam, prócz tego, że musiałam przekradać się przez ulice, ostrzeliwane przez niemieckich snajperów - "gołębiarzy".

- Czy wybuch Powstania był nieuchronny?

- Powstania nie mogło nie być - ono wybuchłoby niezależnie od rozkazów władz wojskowych, gdyż Polacy od dawna czekali na ten moment. Przecież wszyscy byli zaangażowani - niekoniecznie osobiście, ale np. przez rodzinę - w konspirację. Dlatego było nie do pomyślenia, żeby nie zrobić Powstania, kiedy zaistniała taka możliwość. Zresztą my jednak trochę liczyliśmy na pomoc ze Wschodu. Przede wszystkim jednak czekaliśmy, że Anglia, że Zachód pomoże, że będą bombardowania niemieckich terenów. Brak tej pomocy był największym rozczarowaniem. Jednak głupotą jest to, co mówią dziś niektórzy naukowcy, że Powstanie było bezużyteczne, szkodliwe i tak dalej. Ono po prostu musiało wybuchnąć.

- Kiedy dowiedziała się pani o przygotowaniach do Powstania?

- Wczesną wiosną 1944 roku, po wpadce mojej komórki organizacyjnej, zostałam wysłana z Warszawy do klasztoru żeńskiego w Szymanowie. Nawet tam dochodziły informacje o przygotowaniach do Powstania. Kilka dni przed jego wybuchem poszłam na piechotę do Warszawy. Tam zgłosiłam się do Komendy Głównej AK i przydzielono mnie do sztabu Wojskowej Służby Kobiet, którą kierowała Maria Wittek.

- Jak pani zapamiętała pierwszy dzień Powstania?

- Wybuch Powstania zastał mnie w siedzibie Wojskowej Służby Kobiet na ulicy Dobrej w klasztorze Urszulanek. Wiedziałyśmy, że wszystko rozpocznie się o godzinie piątej. Siedziałam z koleżanką na pierwszym piętrze na oknie, które wychodziło na Tamkę i Uniwersytet. Obserwowałyśmy, co się dzieje na mieście. I nagle zaczęła się strzelanina. To było coś niesłychanego, że ludzie mają broń. Zobaczyłyśmy pluton pędzący, aby zdobyć Uniwersytet; ludzi z pistoletami ręcznymi, bo innych prawie nie było. Ale w tej chwili zagrali "gołębiarze", którzy siedzieli na trzecich i czwartych piętrach. I cały pluton został ostro ostrzelany. Niektórzy zdołali się skryć, inni leżeli ranni na ulicy. Tak więc z Wacką, z którą siedziałam w oknie, pobiegłyśmy na dół, chwyciłyśmy za nosze i chciałyśmy zbierać rannych. A tu wypadły na nas siostry, które wydarły nam te nosze, bo to one były gospodyniami lokalu. Ale niestety "gołębiarze" strzelali dalej i sanitariuszki padły pod ich strzałami i teraz je trzeba było ratować. Po chwili jednak "gołębiarze" przestali strzelać - zostali zlikwidowani. Wieczorem można było zabrać się do leczenia rannych i zabrania poległych.

- Co, zdaniem pani generał, powinno było się stać, żeby Powstanie nie upadło?

- Potrzebna była pomoc z zewnątrz. Mieszkańcy Warszawy uważali za zdrajców tych, którzy po kilku tygodniach powiedzieli, że musimy się poddać - bo nie ma wody, elektryczności, lekarstw i nie ma gdzie się chować - i chcieli, aby nastąpiła kapitulacja. To warszawianie, mimo tej strasznej nędzy powstaniowej, chcieli dalszego ciągu, gdyż ciągle liczyli, że ta pomoc jednak przyjdzie i że uda się wygrać Powstanie.

- Pani była jedyną kobietą cichociemną, czyli żołnierzem Polskich Sił Zbrojnych, zrzuconym na spadochronach do okupowanej Polski, aby tu walczyć i szkolić innych. Teraz, po ponad pół wieku, w kinach można obejrzeć film "My, cichociemni". Wkrótce Telewizja Polska rozpocznie emisję serialu o cichociemnych. Czy to dobrze, że takie produkcje powstają?

- Bardzo się cieszę, że powstaje coraz więcej filmów upamiętniających najnowszą historię Polski. Cichociemni też odegrali podczas wojny swoją rolę i oczywiście to bardzo pozytywny fakt, że ich historię będzie mogła poznać większa liczba Polaków.