Dariusz Janas

i

Autor: East News

Dariusz Janas: Upieram się, że to był rabunek

2017-02-21 3:00

"Super Express": - Był pan jedną z pierwszych osób na miejscu morderstwa. Dariusz Janas: - Pierwszym policjantem dochodzeniowym. Akurat miałem dyżur i zostałem kierownikiem tej grupy. - Pan upiera się przy tym, że zabójstwo Jaroszewiczów to zwykły rabunek? - Tak. I doceniam, że panu Sekielskiemu udało się zrobić dobry program, który zainteresował ludzi. To jego praca. Ta sprawa przypomina mi jednak sprawę docenta Andrzeja Strzeleckiego z lat 80., którą też się zajmowałem.

- Pamiętam, to był znany socjolog związany z opozycją.

- Właśnie. Zamordowano go w celach rabunkowych. Wszystkim odruchowo wydawało się, że na pewno zamordowała go bezpieka. Bezpieka jednak pilnowała go źle. Pod domem napadł go człowiek, bardzo prosty...

- W jakim sensie?

- Nawet nie zdawał sobie sprawy, że bije na tyle mocno, że może zabić. Przyznał się przed sądem. I po latach, kiedy pytano go, czy wrobiono go w zabójstwo, przyznał, że to zrobił. Nie robił z siebie niewinnej ofiary. Gdyby się nie przyznał, gdyby grał wrobionego, to redaktor Sekielski robiłby dziś kolejny odcinek o "tajemniczym morderstwie niedoszłego premiera Polski"!

- Odrzuca pan możliwość innych motywów niż rabunkowe?

- Odrzucam. W latach 90. Piotr Jaroszewicz był już postacią historyczną...

- Historyczną, ale z wiedzą, która mogła być dość aktualna.

- Mogła i nawet pisał jakieś swoje poprawki do książki. To wszystko zostało spakowane i oddane do dyspozycji prokuratury. Czytałem część tych rzeczy i to były takie wspomnienia i żale starego człowieka.

- Nie miał innych dokumentów, które sprawcy mogli ukraść?

- Nie wiem, z zeznań sprawców nie wynikało, żeby wzięli coś takiego.

- To na pewno byli sprawcy?

- Był świadek, który widział dzień wcześniej trzech mężczyzn i kobietę obserwujących budynek. Wcześniej mieliśmy dwa napady, w tym także w Aninie na sąsiedniej ulicy, w którym używano tych samych metod, ze skręcaniem na szyi ofiary pętli. Konkubina jednego ze sprawców zeznała zresztą, że byli pod domem Jaroszewiczów, że zastanawiali się, jak wejść. Nie wiedzieli nawet, na kogo napadają. Mówili, że na kogoś starego, kto mało wychodzi i na pewno jest bogaty.

- Konkubina odwołała zeznania, a sąd uniewinnił oskarżonych. Prokurator wycofał się z zarzutów...

- Uniewinnił, bo, po pierwsze, nie wziął pod uwagę części dowodów, a co ważniejsze, przed sądem zeznania wycofała konkubina jednego ze sprawców. Stanęła na sali, spojrzała w oczy ukochanego bandyty i powiedziała, że nie może przeciwko niemu zeznawać. I prokurator zachował się uczciwie, wobec upadku kluczowego zeznania wycofał zarzuty.

- Których dowodów sąd nie wziął pod uwagę?

- Nie wziął zgodnie z prawem, bo to były nagrania operacyjne. Choć złożone w prokuraturze, to były jednak rozmowy nagrywane bez wiedzy przesłuchiwanych. Przy mnie jeden z podejrzanych popłakał się i mówił, że przecież nie chciał zabić Solskiej! I po sprawdzeniu przyznaję, że mogło tak być. Jednego z napastników, który pilnował sytuacji przed domem, strzał wystraszył tak, że wrócił na piechotę do Mińska Mazowieckiego.

- Nie chcieli zabić?

- Alicji Solskiej raczej nie. Broń, z którą jedna z osób jej pilnowała, to była szybkostrzelna broń na kozice, świstaki. Ona ma jedną zaletę, która dla kogoś, kto się nie zna, ma wadę. Ma bardzo miękki spust. Wystarczy położyć palec na spuście, by wystrzeliła. Sam tego nie wiedziałem, dopóki tego nie przetestowaliśmy. Zeznania konkubiny miały jednak ciąg logiczny, były spójne. Wszystko się zgadzało: kiedy przyjechali, kiedy odjechali, jak byli ubrani itd.

- W sprawie jest jednak wiele wątpliwości. Piotr Jaroszewicz nie wpuściłby do domu nieznanych osób.

- I on nikogo nie wpuszczał. Weszli na balkon po kratce dla żywopłotu.

- Podobno tego balkonu nie sprawdzono.

- Sprawdzono, sprawdzono. Piotr Jaroszewicz oglądał w tym czasie telewizję i miał w uchu wzmacniacz słuchu. Te mikrofony są czułe, ale też bardziej kierunkowe. Nie mógł słyszeć, co się dzieje.

- A jego żona?

- Była w sypialni na górze, w łazience. Sprawcy weszli przez uchylone okno, nie robiąc hałasu, do pokoju gościnnego.

- OK. Pozostaje sprawa psa, który zawsze robił dużo hałasu...

- Psa otruto.

- Zbadano to?

- Tak, był ewidentnie otruty. Nie po to się jest złodziejem, który napada na domy, by nie umieć sobie poradzić z psem! I nieprawda, że mieszkanie nie było plądrowane. Wszystko było porozpierdzielane! Tak jak przy napadzie rabunkowym.

- W domu zostało wiele kosztowności, srebrne świeczniki, obrazy Kossaka, grafika Picassa...

- To prawda.

- Co to za rabunek, który pomija takie rzeczy?!

- Przywódca tej grupy był człowiekiem nie tyle inteligentnym, co po złodziejsku bardzo sprytnym. Wiedział, że policja ma już spisy rzeczy kradzionych. Chciał wziąć tylko to, po czym nie można dotrzeć do sprawców, jak np. pieniądze czy złoto. Po świeczniku czy obrazach moglibyśmy do nich dojść.

- Mówi pan, że i tak doszliście.

- Tak i szef grupy miał do "Krzaczka", jednego ze złodziei, pretensje o ten charakterystyczny fiński nóż. Pomógł ich namierzyć. W innych napadach też unikali takich łupów, jak monety, zabytki, biżuteria itp.

- Pojawił się też zarzut, że policja i prokuratura odrzuciły z miejsca wątek zamieszania w zabójstwo kogoś z rodziny.

- Nieprawda. Sam ten wątek prowadziłem do końca. I sprawdzaliśmy to minuta po minucie. To wykluczało ich udział w przestępstwie. Ta rodzina miała swoje tajemnice, swoje dziwne rzeczy, ale skoro nie było dowodu na to, że ktoś z nich jest zamieszany, nie było powodu tego podnosić ani w mediach, ani w sądzie.

- Dowody, które teraz odnaleziono, były poszukiwane, choć leżały 5 lat w sądzie, a później 7 lat w piwnicy syna ofiary.

- Leżały, ale na takie sprawy nie patrzę w kategoriach sensacji, ale ludzkiej głupoty lub niedopełnienia obowiązków. Przed laty osobiście pakowałem te dowody rzeczowe. I sporządzałem kilka wykazów dowodów. Wszystko odbyło się prawidłowo.

- I paczka zaginęła, a po znalezieniu brakowało kluczowego odcisku palca.

- Problem w tym, że później co przyszła nowa ekipa do władzy, to tworzyła nową grupę, która miała wyjaśniać sprawę. I te ekipy brały, oddawały, otwierały, zamykały, przekazywały z ręki do ręki. I wielokrotnie brakowało protokołów otwarcia i zamknięcia!

- I tak zginęło?

- W policji, jak i w wojsku nic nie ginie, tylko zmienia właściciela (śmiech). Ktoś bez odpowiedniego sprawdzenia wpakował to w inną paczkę i leżało. I ten odcisk palca, o którym pan mówi, też gdzieś leży.

- Czyli normalka?

- Nie normalka, tylko bałagan i zaniedbania. Byłem wzywany nawet przez prokuraturę i pytany, czy dowody z miejsca przestępstwa pakowałem prawidłowo. Przecież byłbym skończonym idiotą, gdybym w wykazie dał więcej rzeczy, niż zapakowałem! Jakbym miał czegoś nie włożyć, tobym tego nie spisał.

- Policję oskarżono o więcej zaniedbań na miejscu śledztwa. Także pana.

- Rozumiem też zarzuty i sam mógłbym je stawiać.

- Jak to?

- Ja byłem tylko małym trybikiem prowadzącym sprawę. Nad sobą miałem komendantów dzielnicowych, wojewódzkich, ministrów. Mnie samego te wycieczki do domu Jaroszewicza irytowały. W pewnym momencie czułem się jak wenecki przewodnik! Trzeci, czwarty generał... Chodzę, pokazuję i opowiadam to samo, aż się odechciewa. Nie mogłem jako zwykły policjant podległy przełożonym powiedzieć generałom: wynocha!

- Widział pan taki raport Inspektoratu Komendy Głównej Policji o śledztwie w sprawie Jaroszewiczów? Napisano w nim, że: "ujawniono liczne błędy, których suma wpłynęła na uniemożliwienie skazania sprawców zbrodni i udowodnienie im winy". Dalej jest o nieudolności policji i ośmieszaniu jej...

- Od początku wiedziałem, że tak sprawy nie powinno się prowadzić. Byłem przy okazji wielu podobnych morderstw, byłem przy śledztwie w sprawie katastrofy samolotu w Lesie Kabackim. No niestety, przełożeni, chcąc mieć wpływ na sprawę, chcąc zobaczyć miejsce zabójstwa, jednocześnie zacierali część śladów.

- Podobno ten raport trafił do szkoły policyjnej w Szczytnie i służy młodym policjantom jako przykład, jak nie prowadzić śledztwa. To prawda?

- Brak profesjonalizmu był, niestety, u przełożonych, którzy szwendali się po miejscu zbrodni. Do policjantów, którzy drobiazgowo sprawdzali miejsce zbrodni, nie mogę mieć nic do zarzucenia.

Zobacz: Kaczystowski reżim w sędziowskiej todze

Nasi Partnerzy polecają