Rafał Woś

i

Autor: Super Express

Czas skończyć z biedą pracowników

2017-09-05 4:00

Liberałowie nie rozumieją, że stworzony przez nich rynek pracy dał władzę PiS - mówi Rafał Woś.

"Super Express": - Mamy 7 proc. bezrobocia, co doprowadza do ekstazy rządzących, bo od początków transformacji nie było ono tak niskie. Mamy tak duże tempo wzrostu płac, że zaczyna to martwić ekonomistów, a przynajmniej tych liberalnych, bo to podobno grozi inflacją. Zewsząd słychać, że tworzy się właśnie rynek pracownika, na którym to on będzie dyktował warunki pracodawcom, a nie oni jemu. Pan jednak swoją najnowszą książkę zatytułował "To nie jest kraj pracowników". Skoro jest tak dobrze, to czemu jest tak źle?

Rafał Woś: - Radość ze wspomnianych wskaźników pokazuje, jaki był punkt startu. Z jak głębokiej, permanentnej nierównowagi na niekorzyść pracownika wychodzimy. Mamy za plecami prawie 30 lat, kiedy stanem normalnym były bardzo wysokie bezrobocie, bardzo niskie pensje, rosnące dużo wolniej niż produktywność gospodarki, oraz dyktat pracodawców. Praca była i moim zdaniem nadal jest mocno niedowartościowana, a pozycję pracownika trzeba wzmocnić - zarówno finansowo, jak i prawnie, bo nadal jest za słaba. To nie tylko gest moralny, ale także czysto ekonomiczny i polityczny - nie da się bowiem zbudować dobrobytu i spokoju społecznego na niskich pensjach i łamaniu praw pracowniczych.

- No właśnie, wydawałoby się bowiem, że coś się zmienia na lepsze na rynku pracy, ale jego patologie, które towarzyszą nam od początku transformacji, dalej mają się świetnie.

- I dziś przyszedł czas, żeby domagać się więcej. Czas na nowo zacząć rozmowę o rynku pracy i miejscu na nim pracowników. I powinna to być poważna rozmowa - nie tylko o postulatach ekonomicznych, tak by większa część zysków przedsiębiorstw trafiała do pracowników, a mniejsza do pracodawców, bo ten wskaźnik stale zmienia się na niekorzyść tych pierwszych. To także czas, by porozmawiać o nowych formach uczestnictwa pracowników w życiu firm i mówimy tu o spółdzielczości czy większym ich wpływie na działalność przedsiębiorstw. Teraz każe nam się cieszyć, że troszkę sytuacja się poprawiła.

- A nie ma powodów do optymizmu?

- Na pewno nie ma powodów do hurraoptymizmu. Mamy obecnie sytuację, kiedy ktoś był nieustannie bity i poniżany, a teraz nagle przemoc trochę zależała, więc wydaje się nam, że lepiej być już nie może. To, że pojawiło się więcej pracy, a my jako pracownicy dostajemy 200 zł podwyżki, wcale nie oznacza, że wydarzyło się coś niebywałego. Nie, nic niebywałego się nie wydarzyło. Ani nagle nie przybył do nas niespotykany dobrobyt, ani żaden szacunek do pracownika nie został przywrócony. Nadal pokutuje myślenie, że praca jest łaską pracodawcy i pracownik powinien się cieszyć, że w ogóle jakąś ma.

- Nie jest trochę tak, że relacje pracownik - pracodawca przez ostatnie 30 lat przypominały trochę relacje feudalne? Z jednej strony pan, któremu nie można było się przeciwstawić, bo stoi za nim także autorytet państwa, a z drugiej chłop pańszczyźniany, który powinien w pocie czoła pracować na jego dobrobyt, o nic nie pytać i niczego nie żądać.

- To element szerszego problemu. Od początku transformacji elity wmawiały Polakom, że rynek pracy to rynek jak każdy inny. To znaczy, zgodnie z dogmatami neoliberalizmu, rynek nie określa, co jest opłacalne i za ile. Więc to rynkowi zostawimy, jak powinna wyglądać praca i wszystko na pewno samo się ułoży. Kiedy jednak pozwalamy rynkowi wyznaczać wartość różnych rzeczy, rodzi to mnóstwo negatywnych konsekwencji. W przypadku rynku pracy widać to doskonale.

- Spotyka się dwóch kontrahentów - pracownik i pracodawca - i się targują. Co w tym złego?

- Oczywiście jest tak, że praca i kapitał muszą się w jakimś miejscu spotkać. Ale trzeba pamiętać, że to nie jest dwóch równorzędnych graczy, choć utowarowienie pracy tworzy złudny obraz, że tak właśnie jest. Tworzy się opowieść, że pracownik ma towar - swoją pracę - a drugi, czyli pracodawca, chce ten towar nabyć, więc prowadzą negocjacje, dopóki obaj nie uzyskają satysfakcjonującej obu ceny. Może w przypadku pietruszki czy telewizorów to jeszcze jakoś działa, ale w przypadku pracy w żadnym razie. Bardzo dobrze to widać na przykładzie ludzi z niższych klas społecznych.

- Co z nimi?

- Praca to jedyne, co mają do zaoferowania. Jeśli ich oferta zostanie odrzucona, to ci ludzie zostają z niczym. Mogą umrzeć z głodu lub wyemigrować. Pracodawca zawsze może znaleźć kogoś innego. W sytuacji, w której jeden, czyli pracodawca, może zawrzeć umowę, ale nie musi, a drugi - pracownik - nie ma innego wyjścia, z definicji nie ma mowy o żadnej równowadze. Ktoś, kto działa z ekonomicznym pistoletem przystawionym "kontrahentowi" do skroni, z góry jest na wygranej pozycji. Ten pistolet był jeszcze większego kalibru przez niemal całą historię III RP, kiedy mieliśmy bardzo wysokie bezrobocie, które wywierało jeszcze większą presję na pracownika, by podjął jakąkolwiek pracę, by mieć za co żyć. Co więcej, ścieżka transformacji, którą obraliśmy, sprawiła, że na naszym rynku zaroiło się od prac niezbyt skomplikowanych, źle opłacanych, ale wymagających ogromnego wysiłku ze strony pracownika. Tu nie ma czego negocjować, bo bardzo łatwo takiego pracownika zastąpić innym. Żadnej naturalnej równowagi na rynku pracy nie ma.

- Tę równowagę wprowadza państwo, ale przez ostatnie 30 lat państwo polskie raczej opowiadało się po stronie pracodawców. Choćby wprowadzając umowy śmieciowe, dając pole do rozwoju agencji pracy tymczasowej. Pracownicy specjalnych stref ekonomicznych, od których roi się w Polsce, mogą najlepiej o tym zaświadczyć.

- Nie ma się co dziwić - neoliberalizm, którym w ostatnich kilku dekadach oddychały elity polityczne, gospodarcze i opiniotwórcze, wbrew temu, co twierdzą niektórzy, wcale nie był przezroczysty. Tam, gdzie spotykały się kapitał i praca, zawsze stawał po stronie kapitału. Nawet kiedy politykom wydawało się, że działają na korzyść pracownika, zazwyczaj działali na korzyść pracodawcy, ułatwiając mu obchodzenie Kodeksu pracy. Mam wrażenie, że i pracodawcy, i ustawodawcy w III RP wyspecjalizowali się w tej sztuce.

- Do niedawna nie było żadnej liczącej się partii politycznej, która nie miałaby na ustach hasła "ułatwień dla przedsiębiorców". W końcu istniało przekonanie, że jeśli im będzie dobrze, to dobrze będzie wszystkim.

- Najsmutniejsze jest to - co starałem się pokazać w mojej książce - że o tym, iż z pracą jest w Polsce źle, było wiadomo od samego początku transformacji. Wycie ludzi zwalnianych z wielkich zakładów przemysłowych, dotkniętych strukturalnym bezrobociem, ludzi znajdujących nowe zajęcie, ale bardzo niepewne i nisko płatne, było słychać przez całe lata 90. Establishment bardzo długo to ignorował. Klasa średnia uważała, że to nie jest jej problem, bo ona sobie jakoś poradzi. Z biegiem transformacji sytuacja zaczęła się zmieniać również na niekorzyść tej grupy.

- Jak to?

- Okazało się bowiem, że ten bardzo niekorzystny dla pracownika rynek pracy nie tylko się nie zmniejsza, ale przesuwa się w górę drabiny społecznej. To, że narzekania na nisko płatną, niepewną pracę na śmieciówkach - czyli coś, co świadczy o kondycji tzw. prekariatu - zaczęły być w końcu słyszalne, wynika tylko z tego, że dotknęło to także klasę średnią.

- Pamiętam pańskie niedawne spory z "ojcami założycielami" III RP o dorobek transformacji. Do nich zupełnie nie dociera, że skok na głęboką wodę kapitalizmu, szok bez terapii Balcerowicza, nie jest takim sukcesem, jak go próbują przedstawić. Nie rozumieją, że wprowadzając neoliberalną ortodoksję na rynek pracy, zepchnęli miliony Polaków w biedę i niepewność życiową.

- Więcej, liberalny establishment po zwycięstwie PiS jeszcze bardziej okopał się na swoich pozycjach i jeszcze bardziej usztywnił swój stosunek do dziedzictwa transformacji. Ci ludzie nie dostrzegają, że fenomen prawicowych populizmów - w Polsce PiS, a w USA Trump - to symptom choroby, która toczy rynek pracy. Ten gniew wynikający z niskich pensji i braku stabilności życiowej zaszedł tak daleko, że stworzył alternatywę dla neoliberalnego porządku, dla którego podobno nie miało być alternatywy. Liberałowie potrafią jedynie się oburzać na społeczeństwo, że głosuje na populistów, i tupać nogą, że ludzie najwyraźniej nie cenią sobie wolności. Ale to tylko ucieczka przed przyznaniem, że jako decydenci zawiedli i nie mają odpowiedzi na problemy, które sami stworzyli, a na które, przynajmniej częściowo, odpowiada PiS.

- Liberałowie powiedzą: PiS kupuje sobie poparcie 500+, a nie odpowiada na realne problemy społeczne. Rozdawnictwo to nie polityka, przekonują.

- Oferta PiS w żadnym razie nie jest doskonała, w dużej mierze nie odpowiada na problemy świata pracy, ale przynajmniej taką ofertę mają. Oczywiście, ich rządy to także nepotyzm, pogarda, a także zbyt wczesne porzucenie postulatów propracowniczych, ale mimo wszystko poparcie utrzymujące się na wysokim poziomie pokazuje, że liberałowie nadal nie potrafią odpowiedzieć przekonująco na problemy ludzi.

ZOBACZ: Posłanka PiS broni sieciowego hejtera po jego chamskim ataku na Stuhra! Internauci oburzeni

PRZECZYTAJ: Skandaliczna wypowiedź minister. "Nie wiemy, ilu nauczycieli zostało zwolnionych"

POLECAMY: Handel Świeżakami w Internecie. Uważaj na oszustów!

Player otwiera się w nowej karcie przeglądarki

Nasi Partnerzy polecają