Leszek Miller

i

Autor: Andrzej Lange Leszek Miller

Leszek Miller komentuje: Smoleńsk raz jeszcze

2016-02-10 3:00

Nie jest chyba dla nikogo zaskoczeniem, że z inicjatywy Antoniego Macierewicza powstała podkomisja ds. badania przyczyn katastrofy smoleńskiej. Oficjalnie rozpocznie pracę 7 marca, a jej członkowie będą zarabiać po 10 tys. zł. Przez moment wydawało się, że szanowne to ciało skończy swoją aktywność na jednym posiedzeniu, bowiem przyczyna tragedii smoleńskiej została już w niebywałym tempie wyjaśniona.

"Na podstawie materiału dowodowego, wyników badań ekspertów twierdzimy, że doszło do wybuchu" - ogłosił rzecznik MON Bartłomiej Misiewicz natychmiast po powołaniu podkomisji. Po kilku minutach wpis rzecznika na Twitterze został jednak usunięty, co może sugerować, że grono wyznaczone przez Macierewicza spotka się dwa, a może nawet trzy razy. Potrzebę powołania podkomisji uzasadnił osobiście minister Macierewicz, który oprócz wielu wcześniejszych wątpliwości odkrył jeszcze zniszczenie 400 kart i meldunków z 10 kwietnia 2010 r. Wspomniany już rzecznik Misiewicz ujawnił szybko, że jego resort już wie, kto odpowiada za zniszczenie dokumentów i ta wiadomość nie została na razie zdementowana.

Szef "Super Expressu" Sławomir Jastrzębowski w jednym z wywiadów zauważył, że niszczenie dokumentów zawsze wygląda źle. Tak jest i w tym przypadku, choć nie wiemy, co zawierają rzeczone papiery i co mają wspólnego z katastrofą Tu-154.

Zobacz: Duda chce ODEBRAĆ order Grossowi!

Gdyby dotyczyły błędów i zaniedbań w przygotowaniach i szkoleniu załóg w 36. Specjalnym Pułku Lotnictwa Transportowego, to byłyby cennym materiałem w prowadzonym śledztwie. Wiadomo już z materiałów komisji Jerzego Millera, że zaniedbania po stronie pułku specjalnego, dowódcy wojsk lotniczych i Ministerstwa Obrony były ogromne. Wystarczy wspomnieć, że szkolenia pilotów i personelu odbywały się niechlujnie i z łamaniem procedur, a zbyt mała liczba pilotów, nawigatorów czy mechaników powodowała, że załogi odbywały bez odpoczynku zbyt wiele lotów. W dniu katastrofy samolot z prezydentem na pokładzie nie miał zakończonych prac konserwacyjnych, a piloci nie mieli uprawnień na jego prowadzenie. Komisja Millera oceniła, że "poziom wyszkolenia pilotów zagrażał bezpieczeństwu lotów" i jedynie technik pokładowy miał wszystkie niezbędne uprawnienia.

Zatem przyczyn tego, co zdarzyło się w Smoleńsku, należy szukać w Warszawie. Na rosyjskim lotnisku nie ma żadnej tajemnicy. Można by o niej mówić, gdyby samolot rozbił się przy dobrej pogodzie i znakomitej widoczności, ale było dokładnie odwrotnie. Załoga tupolewa była po prostu źle wyszkolona, a samolot w takich warunkach i w takim składzie załogi nie powinien w ogóle wylecieć z Warszawy. Na to nałożyła się fatalna pogoda oraz bierność rosyjskich służb obawiających się skandalu dyplomatycznego, jeśli zamkną lotnisko i skierują samolot prezydenta Kaczyńskiego na inne lądowisko.

Latałem tupolewem wiele razy. Za każdym razem za sterami siedział dowódca pułku lub jego zastępca. Raz zdarzyło się, że z powodu złych warunków atmosferycznych siadaliśmy na innym lotnisku niż planowano. Nikt nie dyskutował z decyzją kapitana. Miałem w pamięci często powtarzane słowa: po pierwsze - "każdy samolot musi wrócić tam, skąd wyleciał". Po drugie - "po lądowaniu pasażerowie o własnych siłach muszą odejść od samolotu". I po trzecie - "samolot to pan samolot, trzeba podchodzić do niego z szacunkiem, bo cię zabije".