Ha-Joon Chang

i

Autor: UNCTAD

Ha-Joon Chang: Polska nie wykorzystała swoich szans

2016-11-07 3:00

"Super Express": - Są powody do świętowania? Ha-Joon Chang: - Zawsze ktoś zyska, więc pewnie niektórzy mogą się cieszyć.

Unijna wierchuszka przekonuje, że po podpisaniu układu o wolnym handlu z Kanadą, czyli osławioną CETA, przyjdą lepsze czasy dla wszystkich. Liberalizacja, którą da impuls do rozwoju gospodarczego. Zyskają wszyscy.

- Umówmy się, że CETA nie będzie miała jakiegokolwiek znaczącego wpływu na wzrost gospodarczy w Europie. Nawet według szacunków samej Unii zyski z tej umowy wyniosą jakieś 12 mld euro rocznie.

Przemawia do wyobraźni.

- To kwota, która jedynie wydaje się znacząca. Jeśli weźmiemy pod uwagę, że PKB Unii to 16,3 trylionów euro, to zysk z CETA stanowić będzie marne 0,07 proc. tej liczby. Cały zysk gospodarczy z tej umowy będzie więc na poziomie błędu statystycznego i mieszkańcy Wspólnoty nawet tego nie zauważą.

To kto zyska?

- Kanada ze swoim przemysłowym i bardzo konkurencyjnym rolnictwem to wielki eksporter żywności. Zniesienie barier na import ich produktów do Europy sprawi, że zyskają korporacje spożywcze z Kanady i te państwa Unii, które są importerami żywności, bo będą płacić mniej za żywność.

Polska jest z kolei dużym eksporterem żywności na rynki unijne.

- I na CETA polskie rolnictwo może sporo stracić. Opowieści o tym, że na umowach o wolnym handlu wszyscy zyskują, to zwykła fantazja, która nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. Jedne państwa na tym wygrają, inne przegrają. Pomijając już bilans zysków i strat gospodarczych, musimy zdawać sobie sprawę, że CETA jako całość wcale nie jest umową handlową. A przynajmniej nie taką, jakie znaliśmy do tej pory.

Co pan ma na myśli?

- Znaczące bariery celne istnieją tak naprawdę tylko w obszarze rolnictwa. W sektorze wytwórczym to 3 proc. Zniesienie ich może mieć jakiś pozytywny wpływ, ale nie przeceniałbym go. Prawdziwe znaczenie CETA zasadza się natomiast na mechanizmie sądów arbitrażowych między państwem a inwestorami zagranicznymi, który w ręce korporacji oddaje nieproporcjonalnie silne narzędzie do kwestionowania decyzji demokratycznie wybranych władz.

Zwolennicy CETA przekonują, że te sądy arbitrażowe są niepotrzebnie demonizowane.

- Tyle że to są małe trybunały, prowadzone przez Bank Światowy, którym brak odpowiedniej transparentności, by kwestionować regulacje państwowe.

Mechanizm arbitrażu w CETA ma być podobno zupełnie inny niż znane dotychczas. Mają w nim nawet zasiadać przedstawiciele skarżonego kraju. Tak przekonuje sceptycznych Polaków nasz rząd.

- Na pewno to, co jest zapisane w CETA, jest lepsze niż trybunały arbitrażowe znane choćby z Północnoamerykańskiego Układu Wolnego Handlu (NAFTA). Wcale jednak nie zabezpiecza to interesów konkretnych krajów wobec żądań wielkich korporacji. Nie mówię, że ta instytucja będzie nadużywana i czeka nas fala pozwów. Nie zmienia to jednak faktu, że tego typu mechanizm zakłóca równowagę między interesami korporacji i interesem społecznym.

Ma pan aż tak złe zdanie o ludziach, którzy rozstrzygają spory w tych trybunałach?

- To nie są z gruntu źli ludzie, ale pamiętajmy, że w tych trybunałach decydują prawnicy handlowi o bardzo ograniczonym spojrzeniu, którzy nie biorą pod uwagę tego, jakie ich decyzje mają konsekwencje społeczne. Czy naprawdę chcemy oddawać w ich ręce możliwość podejmowania ostatecznych decyzji w kwestiach społecznej sprawiedliwości i solidarności?

W wydanej właśnie w Polsce książce "Źli samarytanie" przekonuje pan, że wolny handel nie jest dobrym rozwiązaniem dla peryferyjnych krajów na dorobku ze słabo rozwiniętą gospodarką. Wcale bowiem nie buduje on ich dobrobytu, a tylko hamuje ich rozwój. Dziwi pana, że w Polsce, która jest w dużej mierze takim właśnie krajem, panuje aż taki entuzjazm dla CETA wśród naszych polityków i ekonomistów?

- Wziąwszy pod uwagę, jak narracja neoliberalna wychwalająca wolny handel jako receptę na sukces dla wszystkich zadomowiała się w umysłach wielu decydentów, wcale mnie to nie dziwi.

Na ile opowieść entuzjastów CETA, że dzięki niej Polska będzie się prężnie rozwijać, a polskie firmy podbiją rynek kanadyjski, jest prawdziwa, a na ile to wyłącznie bajka?

- Nie ma wątpliwości, że niektóre polskie firmy przebiją się na kanadyjskim rynku. Nie można też wykluczyć, że osiągną tam spore sukcesy. Ten kij ma jednak dwa końce. To samo bowiem dotyczy firm kanadyjskich, które podbiją polski rynek. Pytanie, jaki będzie bilans. Wcale nie jestem przekonany, że bardziej zyska na tym Polska. Zwłaszcza we wspomnianym już obszarze rolnictwa. To samo dotyczy choćby górnictwa - też przecież ważnej dla polskiej gospodarki branży.

Po latach liberalizacji gospodarki - od wielkiej reprywatyzacji lat 90., która w ręce kapitału zagranicznego oddała sporą część państwowych firm, po akcesję do UE, po której dołączyliśmy do unijnej strefy wolnego handlu, a która ugruntowała rolę Polski jako podwykonawcy wielkich firm zagranicznych, powinniśmy wziąć sobie na wstrzymanie w kwestii CETA?

- Przejście Polski z gospodarki centralnie planowanej do kapitalizmu przez wiele lat było silnie warunkowane polityką międzynarodową, a nie lokalną strategią gospodarczą. To wymuszało pewne działania, które niekoniecznie były korzystne dla waszej gospodarki.

Co pan opowiada! Przecież, jak twierdzi wielu w Polsce, nasz kraj jest symbolem bezprzykładnego sukcesu.

- To, co uważa się za sukces, zależy od tego, co chce się osiągnąć i jaką perspektywę czasową ma się przed sobą. Weźmy choćby moją ojczyznę, czyli Koreę Południową z lat 60. XX w. Na początku tej dekady był to jeden z najbiedniejszych krajów świata. Dochód na głowę wynosił połowę tego, jaki był wówczas w Ghanie. Od tamtej pory Korea wprowadziła silny protekcjonizm z państwowymi subsydiami i ogromnymi restrykcjami dotyczącymi inwestycji zagranicznych. W krótkiej perspektywie czasowej taka polityka wydaje się szaleństwem. Pozwoliło to jednak zbudować siłę lokalnych firm, takich jak Samsung czy Hyundai, które w późniejszych latach stały się światowymi potęgami.

Polska postawiła jednak na szybką ścieżkę w duchu konsensusu waszyngtońskiego: prywatyzować, wpuszczać zagraniczne firmy i patrzeć, jak wszystko rośnie.

- Jeśli spojrzymy na to, co Polska osiągnęła w ostatnich 25 latach, można to uznać za sukces. Jeśli jednak weźmiemy pod uwagę, że można było inaczej i lepiej, to już tak wielkim sukcesem się nie wydaje. Oczywiście musimy wziąć pod uwagę ograniczenia, jakie Polska napotkała w latach 90., i jakie były tego konsekwencje. Otóż polityka międzynarodowa i ideologiczny klimat tamtych czasów wiele rzeczy uniemożliwiały. Niemniej nawet wtedy Polska mogła zrobić wiele rzeczy inaczej.

Co ma pan na myśli?

- Weźmy choćby eksport wysokich technologii. Dane z 1993 r. pokazują, że wtedy ich udział w polskim eksporcie wynosił 2,7 proc. W Czechach było to 3,3 proc., a na Węgrzech 5,5 proc. W 2006 r. te dane dla Polski to 3,8 proc., co wskazuje, że przez ten czas wasz kraj nie rozwinął sektora wysokich technologii. Dla porównania w Czechach i na Węgrzech było to odpowiednio 14 proc. i 24 proc. Nawet jeśli weźmiemy pod uwagę, że w tych krajach liczby te wynikają z inwestycji zagranicznych, to skoro Czechy i Węgry mogły tę kluczową dla rozwoju gospodarczego branżę tak rozbudować, czemu nie udało się Polsce? Nie wynika to przecież z poziomu edukacji i rozwoju kapitału ludzkiego, który we wszystkich trzech państwach jest podobny. Chodzi o politykę państwa.

Polityka państwa? My w państwo nie wierzyliśmy. Puściliśmy wszystko na żywioł rynku. Jeffrey Sachs, który doradzał przy polskiej transformacji, wspominał, że propozycje Leszka Balcerowicza były jeszcze bardziej doktrynerskie niż to, co proponowały międzynarodowe instytucje. A sam pan wie, jacy wtedy rządzili nimi dogmatycy.

- (śmiech) To by wiele wyjaśniało. Oczywiście nie mówię, że dało się pójść wtedy drogą Korei. Ale nie rozumiem, czemu prywatyzować wszystkie firmy bez zastanowienia się, które z nich są strategiczne dla rozwoju polskiej gospodarki, które warto otoczyć opieką państwa i którym warto dać trochę czasu, żeby rozwinęły skrzydła. Nawet wtedy nie było potrzeby prywatyzowania tak dużej części polskiej gospodarki. Oczywiście nie wszystkie firmy warto było utrzymać i lepiej było je poświęcić. Siłę gospodarki buduje się jednak na kluczowych firmach, co pokazuje przykład nie tylko Korei, ale także Japonii czy Finlandii.

Neoliberalna polityka ma oczywiście swoje plusy, bo szybko pozwala wyrwać się krajom z nędzy, ale ma też swoje ograniczenia. Powyżej pewnego poziomu się nie podskoczy. Niemal wszyscy zgadzają się, że Polska wpada w pułapkę średniego rozwoju. Z tym chce walczyć polski wicepremier Morawiecki, ale na razie jego plany są bardzo mgliste. Jak się z tego wyrwać?

- Cóż, nie ma w tym wielkiej tajemnicy: trzeba tworzyć produkty, które potrafi wytworzyć tylko kilka krajów na świecie. Krótko mówiąc, trzeba postawić na innowacje. Polska na badania i rozwój wydaje 0,7 proc. PKB. To zdecydowanie za mało! Średnia unijna to 1,9 proc. Finlandia wydaje na ten cel 4,3 proc., a Korea Południowa 4,5 proc. Widać więc, że jest przestrzeń, dzięki której można przestawić tory polskiej gospodarki.

Neoliberałowie w Polsce mówią: przecież nie wymyślimy prochu na nowo. Nie stworzymy czegoś na miarę komputera, internetu, nawet o swojej marce samochodu lepiej zapomnieć.

- Oczywiście może trudno jest stać się drugą Szwajcarią czy Stanami Zjednoczonymi, ale nie rozumiem neoliberałów. Z jednej strony mówią bowiem, że jednostka musi mierzyć wysoko, żeby stać się drugim Billem Gatesem czy Elonem Muskiem. Kiedy jednak rzecz dotyczy państw, mówią, że to bez sensu. Że lepiej być średnio rozwiniętym krajem, który jest podwykonawcą dla wielkich firm i jedyne, co eksportuje, to tania siła robocza do bogatych krajów. A państwa muszą być ambitne, żeby się rozwijać.

Czy w warunkach UE, która ogranicza interwencję państwa w gospodarkę, bez czego to, co pan mówi, jest niemożliwe, da się osiągnąć ambitne cele?

- Oczywiście trudno ignorować ograniczenia instytucjonalne UE. Niemniej Polska i inne słabiej rozwinięte kraje Unii muszą dążyć do takiej jej reformy, która pozwoli słabszym używać narzędzi protekcjonizmu. Trzeba przekonywać, że warunki konkurencji, które służą bogatym krajom, niekoniecznie muszą być dobre dla biedniejszych. Oczywiście protekcjonizm nie może trwać wiecznie, jeśli ma służyć gospodarce, ale bez niego nie da się zbudować w słabiej rozwiniętych krajach dobrobytu. Bogate kraje zdają się tego nie rozumieć, a przecież każdy z nich, kiedy piął się w górę, stosował takie praktyki. Trzeba im o tym przypominać.

Zobacz: Facebooku, nie promuj narodowców