Radni uciekają do Sejmu

i

Autor: Adam Nocoń

Prof. Alison Wolf: Kobiety w polityce dbają głównie o elity

2015-10-08 4:00

- W ciągu ostatnich 50 lat dyskryminacja ze względu na płeć się znacząco zmniejszyła i w zasadzie nie jest już problemem. Powszechny dostęp kobiet do edukacji otworzył nieznane dla nich drogi awansu oprócz małżeństwa. Edukacja to była emancypacja - mówi prof. Alison Wolf.

"Super Express": - Trzy największe polskie partie idą do wyborów z kobietami jako kandydatkami na premiera. Panuje przekonanie, że więcej kobiet na szczycie władzy to dobra rzecz. Pani w swojej wydanej też w Polsce książce "Faktor XX" sugeruje, że tak nie jest.

Prof. Alison Wolf: - Liczba kobiet w elicie władzy wcale nie przekłada się na poprawę ogólnej sytuacji kobiet. Wiedzą panowie, gdzie jest proporcjonalnie najwięcej kobiet w parlamencie?

- Gdzieś w Skandynawii?

- Otóż w Rwandzie. Nie wiem, ile pań, które w Europie walczą o udział kobiet w polityce, chciałoby być w sytuacji kobiety w Rwandzie. To taki feministyczny mit. Weźmy przykład Norwegii. Od dłuższego czasu obowiązują tam zapisy prawne, które gwarantują kobietom 40 proc. miejsc w polityce i zarządach firm. I ta polityka wcale nie wpłynęła na rynek pracy kobiet! Żadnego wpływu na ich pensje, drogi awansu w firmach. Nie było też wpływu pojawienia się kobiet na wyniki firm, w których było ich więcej w zarządach. Było jednak coś innego.

- Co?

- Pojawiła się elitarna klasa tzw. złotych spódniczek. Ten mit reprezentacji to dziwna fiksacja właśnie tych kobiet, które funkcjonują już w elitach naukowych, polityce, biznesie. Chcą to prawnie normować, choć nie ma to żadnego przełożenia.

- W Polsce odbyła się ostatnio dyskusja o gender...

- I zapewne w jej okolicach pojawiło się hasło "wspólnego interesu kobiet". Jestem osobą o lewicowych poglądach, ale to kolejny postępowy mit. To bzdura, tak jak byłby nią wspólny interes mężczyzn. Kobiety mają różne poglądy i interesy. Po tym, gdy osiągnięto już to, o co walczyły sufrażystki, znacznie ważniejsze stały się podziały na bogatych i biednych, uprzywilejowanych i nie. Nie ma to nic wspólnego z płcią.

- Nie punktuje pani w tej chwili u polskich feministek.

- To niech koleżanki feministki spojrzą na ultrakonserwatywną Tea Party w USA. Tam naprawdę wiele czołowych stanowisk sprawują kobiety. I niech zadadzą sobie pytanie, co wspólnego, jakie wspólne cele mają z nimi. Kobiety są opłacane gorzej niż mężczyźni na tych samych stanowiskach. Tylko czy problem leży w tym, że ktoś traktuje je gorzej, czy w tym, że tak skonstruowany jest rynek pracy i ta pozycja kobiety jest skutkiem właśnie decyzji ekonomicznych, a nie jakiejś męskiej dominacji?

- W książce sugeruje pani, że mamy dziś większą równość kobiet i mężczyzn. Tyle że dysproporcje między samymi kobietami stały się znacznie większe.

- Owszem. W ciągu ostatnich 50 lat dyskryminacja ze względu na płeć się znacząco zmniejszyła i w zasadzie nie jest już problemem. Powszechny dostęp kobiet do edukacji otworzył nieznane dla nich drogi awansu oprócz małżeństwa. Edukacja to była emancypacja. Tyle że te zmiany sprawiły, że kobiece elity zaczęły znacząco się różnić od reszty kobiet. I nierówności między samymi kobietami zaczęły rosnąć bardziej niż między mężczyznami!

- W Polsce środowisko kobiet chce reprezentować Kongres Kobiet. W jego imieniu najczęściej wypowiada się członkini zarządu Boeinga. Panie lobbują głównie za tym, żeby więcej kobiet zasiadało w zarządach korporacji i w polityce. Błądzą?

- Bawi mnie, jak ograniczonym programem równościowym jest takie podejście. Twierdzenie, że poprawienie sytuacji kobiet z elity w jakiś cudowny sposób przełoży się na zmianę, że ich sukces będzie skapywać do niższych warstw społecznych... To zwykła egoistyczna iluzja. Przecież to spowoduje tylko to, że te bogatsze kobiety staną się jeszcze bogatsze i jeszcze bardziej oderwą się od reszty społeczeństwa. To właśnie wspomniana fiksacja. Niestety, współczesny feminizm stał się trochę sektą, bo skupienie się na tych sprawach to oderwanie od spraw, którymi żyją zwykli ludzie.

- W Polsce często widoczne jest w skupianiu się lewicy na sprawach obyczajowych, które przeciętnego człowieka niespecjalnie obchodzą.

- Jestem przerażona, że osiągnęliśmy punkt, w których to oderwanie staje się po prostu cudaczne. Głosem kobiet bywają niestety osoby, które reprezentują wyłącznie interesy elity, do której należą.

- Podnoszą jednak kwestie nierównych płac kobiet i mężczyzn.

- Tyle że statystyk dotyczących wysokości płac używa się głównie po to, żeby sugerować, że świetnie wykształcone kobiety są źle traktowane i potrzebują specjalnej ochrony. Co wynika z tych statystyk? To, że jest duża liczba kobiet, które wykonują nisko płatne prace w niepełnym wymiarze godzin w sfeminizowanych zawodach. Irytuje mnie to, bo w przeciwieństwie do kobiet należących do elity te biedniejsze kobiety nie mają swojej reprezentacji. Nikt nie przemawia w ich imieniu.

- Spotkaliśmy się z określeniem pani jako "antyfeministycznej feministki".

- To zależy, jak definiujesz feminizm. Uważam, iż współczesny feminizm stał się bardzo ograniczony, skupiony tylko na sobie. Na małej, elitarnej grupce. I owszem, nie lubię go. Nie jestem jednak przeciwko emancypacji kobiet, bo nie uznaję, że powrót do czasów, kiedy awans społeczny kobiet zależał wyłącznie od małżeństwa, jest czymś dobrym.

- Unia Europejska, którą zarządzają głównie mężczyźni, jest dziś w głębokim kryzysie. Przykład Elżbiety Bieńkowskiej, która teraz co chwilę wyskakuje w aferze podsłuchowej ze skandalicznymi wypowiedziami, też nie jest najlepszym przykładem aktywności kobiet w polityce...

- Kryzys Unii jest głębszy. Brytyjczycy nigdy nie wiązali z Unią takich nadziei jak reszta Europejczyków, ale to wynikało z tego, że nie byliśmy okupowani w czasie wojny. Dla nas nie była więc to trauma, którą trzeba przezwyciężać, a owocem tej traumy była właśnie UE. Od wojny jednak już sporo czasu minęło, stąd opadł zapał... Co ciekawe, np. dla francuskiej lewicy szokiem było to, że to ona straciła wiarę w Unię, a dowodem było to, że połowa czytelników "Le Monde'a" głosowała na "nie" w sprawie eurokonstytucji.

- Bez wojny dla Unii nie ma ratunku?

- Wiem, jak to zabrzmi, ale dopóki nie będzie jakiegoś naprawdę poważnego zagrożenia dla Europy, powiedzmy w ciągu 20 lat... Mam takie poczucie, że Europa będzie coraz bardziej sklerotyczna, skostniała, a świat podryfuje w innym kierunku. I będzie taka, bo nie będzie takiego naprawdę poważnego zagrożenia.

- Rosja? Imigranci?

- Bądźmy szczerzy, jakim zagrożeniem dla Europy może być Rosja? W sensie zagrożenia militarnego albo ekonomicznego żadnym, to dość ubogi kraj. Gdyby państwa Zachodu były w sytuacji Ukrainy - to co innego. Tam Rosja jest realnym zagrożeniem. Ale w Brukseli, Paryżu, Berlinie "zagrożenie ze strony Rosji" to nie brzmi poważnie. Problemem Europy jest to, że nic nie brzmi na tyle poważnie. Także imigracja nie brzmi aż tak poważnie. Choć to jest takie gdybanie, kto wie, czy takie zagrożenie się nie pojawi. Ilu ludzi spodziewało się, że upadnie ZSRR? Wy się spodziewaliście?

Zobacz też: Zdaniem naczelnego: Ludziom zabierają pieniądze na życie, a posłowie uzgadniają płeć