No i właśnie dlatego zatrzymanie Dubienieckiego teraz bywa puentowane jako atak na PiS, bo ma uderzać rykoszetem w rodzinę Kaczyńskich, a wiadomo, że do wyborów coraz bliżej. Dalej jest ciekawiej. Prokuratura stawia już Marcinowi D. zarzuty udziału w grupie przestępczej i wyłudzenia od państwa 13 mln zł. Mechanizm przestępstwa ma być podobny do tego, którego miał się dopuszczać Adam S., skazany na więzienie były wspólnik zięcia Lecha Kaczyńskiego. I Adam S. został uniewinniony przez ówczesnego prezydenta, a na dokumentach jest podpis pracującego wtedy dla prezydenta dzisiejszego prezydenta Andrzeja Dudy. Sprawy stare i znane, ale odgrzane na tej patelni mają swoją wartość kaloryczną. Dalej jest ciekawiej. Sąd aresztuje wszystkich podejrzanych, ale tylko Marcinowi D. zostawia furtkę umożliwiającą powrót na wolność, czyli wyznacza kaucję w wysokości 600 tys. zł. Czyli że on miał być szefem, czyli on odmawia składania wyjaśnień, czyli może mataczyć i tylko on może wyjść na wolność? A dlaczego inni nie? Bo co? Bo syn czerwonego barona? Bo zięć zmarłego prezydenta? Bo adwokat, a prawnicy trzymają się razem? Wygląda to zagadkowo, zdziwione są CBA i prokuratura, która składa zażalenie na wyznaczenie kaucji.
Tymczasem pieniądze wpływają, Marcin D. szykuje się do zaczerpnięcia wolnego powietrza, a tu psikus. Sąd wyższej instancji zmienia decyzję i zawiesza zwolnienie z aresztu do czasu rozpatrzenia zażalenia prokuratury. Do kiedy? Niezwłocznie. Lubię to słowo, bo nic nie znaczy. Spektakl się nie zakończył i nie wiadomo, jak się skończy. Do czasu prawomocnego wyroku Marcin Dubieniecki jest niewinny, ale spekulacje będą się mnożyć.