Tomasz Walczak

i

Autor: Artur Hojny

Tomasz Walczak: Szydło dla lemingów, Kaczyński dla ludu smoleńskiego

2015-06-07 16:31

Gdzie by ostatnio w PiS nie przyłożyć ucha, wszędzie mówi się o tym, że to Beata Szydło, a nie Jarosław Kaczyński będzie kandydatem tej partii na premiera, a więc twarzą zbliżającej się kampanii do parlamentu. To chyba jedyny sensowny wniosek, jaki PiS mógł wyciągnąć z wyborów prezydenckich.

Dawno komentatorzy nie byli tak zgodni – Andrzej Duda wygrał wybory prezydenckie m.in. dlatego, że nie jest Jarosławem Kaczyńskim. Przez całą kampanię wyborczą Duda unikał ostrego języka, wił się jak piskorz w tych kwestiach, które mogłyby go połączyć z radykalną twarzą PiS. Sztabowcy schowali prezesa PiS, Antoniego Macierewicza czy Krystynę Pawłowicz, żeby swoimi wypowiedziami przypadkiem nie zaszkodzili sprawie. Szczególnie Kaczyński i Macierewicz mają duży elektorat negatywny i lepiej – uznano – nie denerwować wyborców. To się opłaciło.

Najwyraźniej PiS chce powtórzyć ten manewr i nie wysuwać na pierwszą linię źle kojarzących się ludzi. Stąd pomysł z Szydło, która była twarzą kampanii Dudy i dała się w jej czasie poznać jako sympatyczny i rzeczowy polityk. I znów – nie jest Kaczyńskim. Podobnie jak Dudę, trudno ją podpiąć pod pisowski radykalizm. W kwestii Smoleńska nie podziela tezy o zamachu. Nie działa w smoleńskim zespole Macierewicza. W wojnie z PO raczej stała z boku i trudno ją uznać za bulteriera PiS. Słowem – przyjazna twarz PiS. Taka, która może pozyskać wyborców do tej pory wobec tej formacji sceptycznych. A przy tym wszystko zawdzięcza Kaczyńskiemu, więc ten może jej zaufać.

Oczywiście, jeśli PiS na nią postawi, nie oznacza to detronizacji Jarosława Kaczyńskiego. Bez niego partia byłaby skazana na rozpad. Dla twardego elektoratu, tego, który woła „Jarosław, Polskę zbaw”, to uosobienie męża stanu. PiS, który, walcząc o szersze poparcie, nie może zapomnieć o swojej bazie wyborczej, Kaczyńskiego potrzebuje, ale wcale nie w mediach. Żelazny elektorat PiS nie musi go oglądać w głównych kanałach telewizyjnych, żeby w niego wierzyć. Wystarczy, że prezes pojedzie w Polskę i elektorat będzie utrwalał osobiście.

Podobnie rzecz ma się z Macierewiczem czy Pawłowicz, którzy po wyborach nadal unikają przesadnej medialnej obecności. Ale PiS w telewizji ich nie potrzebuje. Oni wykonują pracę u podstaw. Podróżują po kraju, spotykają się ze swoimi wyborcami, a ci tłumnie na te spotkania przychodzą. Słyszą tam PiS w wersji hard, ale większość mediów o tym nie donosi. Tak mogłoby być i w kampanii. W tym czasie Beata Szydło brylowałaby  w „mediach mętnego nurtu”, jak lubi je nazywać prawica, przekonując do PiS umiarkowanych wyborców i nie epatując ich radykalizmem swojej formacji. Przy pogłębiającej się niechęci do Platformy Obywatelskiej i coraz większej presji zmian na szczytach władzy, ten manewr może się PiS udać.