Władysław Bartoszewski NIE ŻYJE, zmarł nagle w wieku 93 lat, w szpitalu MSWiA w Warszawie [OSTATNI WYWIAD]

2015-04-25 0:48

- Jest 19 września 1940 r. Łomot do drzwi: Ubierać się i z nami!. Po dwóch dniach jestem w wagonie. Pociąg wlecze się, otwierają się drzwi, widzę napis: Arbeit mach frei i komin. Myślę, że to fabryka. Komendant naiwnych jak ja wyprowadza z błędu: "Popatrzcie to krematorium. Komin to jedyna droga na wolność". - tak Władysław Bartoszewski specjalnie dla "SE" opowiadał o swojej książce i Erice Steinbach. Prof. Bartoszewski zmarł nagle w piątek 24.04.2015 r. ok. godziny 21:00 w szpitalu MSWiA przy ul. Wołoskiej. Przyczyna jego śmierci jeszcze nie jest znana.

"Super Express": - Jak pan skomentuje swoje relacje z przewodniczącą Związku Wypędzonych?

Władysław Bartoszewski: - W Niemczech żyją 42 miliony kobiet, dlaczego ja mam się interesować akurat panią Steinbach?

Przeczytaj koniecznie: Steinbach atakuje Bartoszewskiego

- Chociażby dlatego, że ona interesuje się panem...

- Wypowiada się o mnie raz skrajnie negatywnie, raz mniej negatywnie - ale to jest jej sprawa. W świetle losów ludzkości czy prawdziwego przebiegu II wojny światowej osoba pani Steinbach nie ma żadnego znaczenia.

- SPD deklaruje, że nie będzie z nią współpracować, ale CDU i Angela Merkel bronią jej osoby, mówiąc, że jej wypowiedzi są nadinterpretowane. W świetle spraw wielkich może nie ma to znaczenia, ale jak na bieżącą politykę cieszy się dużym zainteresowaniem...

- Pani kanclerz broni panią Steinbach względnie. Wyraziła pogląd, że nie ma powodu, aby pani Steinbach odeszła z partii, w której działa. Nie mówiła, że popiera jej działalność albo ją ceni. Jednocześnie przez odpowiednich ludzi ze swojego grona przesłała mi wyrazy szacunku, sympatii i solidarności. Mogę zapewnić Czytelników "Super Expressu", że codziennie dostaję listy od znaczących osobistości w Niemczech, które utrzymane są w tym samym tonie. Wiem też, że pani Merkel jest osobiście człowiekiem o przyzwoitym życiorysie. A jej wewnętrzne uwarunkowania wynikające z konstelacji sił w Niemczech obserwuję, ale nie wypowiadam się o nich.

- Swoją najnowszą książkę, "Mój Auschwitz", poświęcił pan własnym doświadczeniom z osadzenia w obozie koncentracyjnym i pana dalszym związkom z tym miejscem, które już nigdy nie zostały zerwane. Jak więc się zaczęło pana Auschwitz?

- Jest 19 września 1940 r. Łomot do drzwi mojego mieszkania: "Ubierać się i z nami!". Szybkie objęcie się z mamą, która zdążyła jeszcze wcisnąć mi palto. Na ulicy - my, mężczyźni wygarnięci z mieszkań - jesteśmy gnani do policyjnych bud. Po dwóch dniach jestem upchany w bydlęcym wagonie. Pociąg wlecze się cały dzień, jesteśmy głodni. Otwierają się drzwi, reflektory świecące w oczy. Pędzą nas gdzieś, ujadają na nas psy. Widzę napis: "Arbeit mach frei" i dymiący komin. Myślę, że to fabryka, w której będziemy pracować.

Komendant obozu na porannym apelu takich naiwnych jak ja wyprowadza z błędu: "Popatrzcie tam, na komin. Popatrzcie, to jest krematorium. Wszyscy pójdziecie do krematorium. Trzy tysiące stopni ciepła. Komin to jedyna droga na wolność". Nie nazywałem się już Władek Bartoszewski. Byłem numerem 4427.

Patrz też: Bartoszewski: Obchody wyzwolenia obozu Auschwitz powinny mieć wymiar światowy

- Czy wśród dni spędzonych w obozie były takie, o których może pan powiedzieć, że były najgorsze?

- Pierwszy dzień - utrata wolności. I apel z 28 października 1940 r. Nie przeżyło go między 90 a 100 więźniów. Kątem oka widziałem, jak wycieńczeni ludzie osuwali się na ziemię. To był ich koniec.

- W KL Auschwitz spędził pan 199 dni. Został pan uwolniony dzięki staraniom Czerwonego Krzyża. Czy bez tego przeżyłby pan?

- Bardzo wątpię. Byłem już na skraju wyczerpania. Praca była wykańczająca. Do tego zimno, a my w samych pasiakach. Wracając do obozu, każdy musiał dźwigać pod lewą pachą trzy cegły. Prawa ręka musiała być wolna do tego, żeby zdejmować czapkę przed SS-manami. I tak trzy kilometry. Na Gwiazdkę Niemcy położyli pod udekorowaną choinką trupy. Byłem bliski tego, aby podzielić los tych ludzi.

- Co dominuje w człowieku, który znajduje się w takich warunkach? Wiara w sens cierpienia? Nadzieja na zmianę swojego losu?

- Będzie tyle odpowiedzi, ilu jest ludzi, którym przyszło istnieć w takiej rzeczywistości. Każdy z nich miał swój Auschwitz. Ja mogę mówić tylko za siebie. Miałem 18 lat, byłem po maturze w katolickim liceum - wychowany w wierze katolickiej. Miałem kochających rodziców, z rówieśnikami darzyliśmy się szacunkiem... Dla mnie konfrontacja z Oświęcimiem była wstrząsem kompletnym. To było trzęsienie ziemi. To było coś, czego nie umiałem sobie wytłumaczyć.

Proszę się nie dziwić, że osiemnastoletni chłopak skonfrontowany z taką sytuacją był zachwiany. Nie straciłem wiary w Boga. Ale nie rozumiałem, jak Bóg do tego dopuszcza. Byłem normalnym człowiekiem - miałem swoje poglądy. Ale maltretowano mnie, o nic nie pytając. I tysiące innych ludzi też było maltretowanych i niepytanych o nic. Ale po wyjściu z obozu wróciłem do praktyk religijnych, będąc przekonany, że żadna ofiara nie jest daremna. Powiedziałem sobie, że skoro Bóg pozwolił mi przeżyć, moim obowiązkiem jest dawać świadectwo o tym, co widziałem.

- Złożona przez pana relacja o pobycie w obozie została wykorzystana w broszurze opisującej Auschwitz. Na ile to było cenne dla zrozumienia przez ludzi z zewnątrz, czym jest to miejsce?

- Nakład był bardzo mały, wykonany na powielaczu. Ale koleżanka, która spisała moją relację była - o czym w warunkach konspiracji nie mogłem wiedzieć - sekretarką kierownika wydziału ZWZ, a potem AK. Nie była znaczącą osobą, ale obracała się wśród osób bardzo znaczących.

- Na ile ten obraz uzupełnił inny człowiek, który jechał do Auschwitz z tym samym transportem co pan - Witold Pilecki, jedyny znany w historii człowiek, który z własnej woli trafił do obozu i jeden z nielicznych, którym powiodła się próba ucieczki?

- Raport rotmistrza Witolda Pileckiego był dokumentem ściśle tajnym. Złożył go w 1943 r. i nie był nigdzie opublikowany. Społeczeństwo go nie poznało. Ale dawał pełne rozeznanie w sytuacji przywódcom Polskiego Państwa Podziemnego. Zaś po wojnie ta relacja naocznego świadka nie mogła wzbogacić społecznej wiedzy o tym, czym był Auschwitz nie tylko dlatego, że rotmistrz jako akowiec i działacz organizacji patriotycznych stał, z punktu widzenia komunistów, po złej stronie, lecz dlatego, że wykonanie na nim mordu sądowego w 1948 r. automatycznie skutkowało tym, że jego nazwisko, działalność, postawa i dokumentacja po nim stały się niebyłymi. W świadomości społecznej w pełni zasłużony sposób znalazł się dopiero w III RP, czyli kilkadziesiąt lat po wydarzeniach.

Zostając przy świadomości społecznej: czy nie wydaje się panu, że historia KL Auschwitz-Birkenau jest upraszczana - sprowadzana do tragedii jednego narodu?

- Pierwszy okres istnienia obozu, kiedy więźniami byli tylko Polacy, rzeczywiście niejako został wyparty ze świadomości. Wiąże się to ze skalą tej tragedii, która zaczęła tam przebiegać od marca 1942 r. Była to zagłada Żydów. Wyróżniała ją masowość. To zdominowało wyobraźnię następnych pokoleń.

Władysław Bartoszewski

Żołnierz AK, więzień Auschwitz, uczestnik Powstania Warszawskiego, obecnie doradca premiera Tuska