Dla pana Jerzego ubiegły rok nie mógł się gorzej zakończyć. Po długiej walce z nowotworem zmarła jego ukochana żona, a on sam 18 grudnia przeszedł zawał serca. Trafił do szpitala, gdzie założono mu stenty, po czym tuż przed świętami Bożego Narodzenia został wypisany do domu. Poradzono mu, by skontaktował się z Kliniką Elektrokardiologii szpitala Uniwersytetu Medycznego w Łodzi. Jej ordynatorem jest prof. Jerzy Wranicz. Tam chory miał dostać specjalną kamizelkę amerykańskiej produkcji, która monitoruje pracę serca, a w razie potrzeby działa jak defibrylator. W sytuacji zagrożenia oddziałuje wstrząsem elektrycznym, ratując w ten sposób życie. Raz dziennie raport o stanie serca jest wysyłany automatycznie do centrali w Stanach Zjednoczonych.
Pan Jerzy nosił kamizelkę niemal przez całą dobę. Wydawało się, że wszystko co złe już za nim.
Do poniedziałku 18 stycznia. - Podjechałem autem na zakupy do sklepu - opowiada mężczyzna. - Nie zdążyłem wysiąść, nagle zrobiło mi się ciemno przed oczami, straciłem przytomność. Nie wiem, po jakim czasie się ocknąłem. Udało mi się wrócić do domu i zadzwoniłem po pomoc.
Pan Jerzy ponownie trafił do szpitala. Z raportu wysłanego przez kamizelkę do USA wynikało, że jego serce całkowicie przestało bić. - Gdyby nie ten sprzęt, już bym nie żył - mówi.
Zobacz także: 240 tys. osób pomaszeruje na komisję wojskową