Rocznica katastrofy smoleńskiej: Syn wspomina Annę Walentynowicz: stu esbeków na nią jedną!

2014-04-10 22:18

W czwartą rocznicę katastrofy smoleńskiej działaczkę pierwszej Solidarności, Annę Walentynowicz, wspomina jej syn Janusz. - Miała jechać do Katynia pociągiem. Po kilku operacjach nie czuła się już jednak najlepiej. Prezydent zaproponował jej dodatkowe miejsce w samolocie rządowym...

"Super Express":- Kiedy do Polski dotarła informacja o katastrofie w Smoleńsku, niewiele osób wiedziało, że na pokładzie była Anna Walentynowicz, pańska mama. Nie było jej na pierwszej liście ofiar...

Janusz Walentynowicz: - Miała jechać do Katynia pociągiem. Po kilku operacjach nie czuła się już jednak najlepiej. Często gdy skądś wracała, pomagaliśmy jej wchodzić do mieszkania na trzecie piętro, nie mogła już się poruszać jak dawniej. Wiek robił swoje. I właśnie z tego powodu była już bliska rezygnacji z tego wyjazdu. Wydaje mi się, że informacja ta dotarła do Lecha Kaczyńskiego. I prezydent zaproponował jej dodatkowe miejsce w samolocie rządowym.

- Ostatni raz rozmawiał pan z mamą właśnie o tej wyprawie?

- Tak, tuż przed jej wyjazdem do Warszawy. Cieszyła się, że po tylu latach udało się doprowadzić do sytuacji, w której można złożyć hołd oficerom pomordowanym przez NKWD. Istotne było to, że zostało to głośno powiedziane. Nie licząc innych spraw, było to dla niej jakieś ukoronowanie całego życia. Brzydziła się kłamstwem, nie tylko zresztą tym wokół Katynia. Jako dziecko często obrywałem za rozmaite kłamstwa. Nigdy nie była zła za nawet najgorszą prawdę, jak za mijanie się z nią...

Polub se.pl na Facebooku

100 esbeków na nią jedną

i

Autor: FOTONOVA Anna Walentynowicz współkierowała strajkiem w Stoczni Gdańskiej w Sierpniu 1980 roku

- Jak dotarła do pana informacja o jej śmierci w katastrofie?

- To była sobota i mój syn miał odebrać samochód, na który w dużej mierze pieniądze pożyczyła moja mama. Wszystko to pod kątem jego przyszłej pracy - dziś jest już taksówkarzem. I Piotr bardzo ubolewał nad tym, że babcia nie może widzieć momentu, w którym wsiada do samochodu, bo od czwartku była w Warszawie, a w sobotę miała lecieć. Umówił się więc z babcią, że jak wróci ze Smoleńska, to pojedzie po nią do Warszawy. Syn poprosił mnie, żebym przyjechał do salonu, był przy tym, doradził. Kiedy dotarłem, wypisywał jakieś dokumenty. I wtedy zrobiło się jakieś zamieszanie. Do synowej ktoś zadzwonił, zaczęła zdenerwowana szeptać Piotrowi do ucha... Przy stolikach pracowników salonu też zaczęło się jakieś poruszenie... Syn odwrócił się do mnie i powiedział, żeby zadzwonić do żony, żeby włączyła telewizor, bo jest problem z samolotem, że jakiś wypadek w Smoleńsku.

- Wielu członków rodzin miało opory przed wylotem do Moskwy. Obawiało się tego, co mogą zobaczyć. Przekonywano ich nawet, by zostali w kraju.

- Bałem się, że pokażą mi jakieś drobne fragmenty i po tym będę musiał mamę rozpoznać. I prosiłem Boga, żeby tak nie było. Na szczęście jej ciało nie było w takim stanie.

- Pamięta pan powrót do kraju i tłumy na trasie konduktów żałobnych?

- Tak i nie byłem tym zaskoczony. Jest w Polakach taka cecha, że w obliczu tragedii, na chwilę, ale jednak, znikają podziały i spory. Wszyscy myślą może nie tak samo, ale podobnie. Oczywiście nie trwało to długo, wszystko wróciło do "normy" i przepychanek. Po przylocie na Torwarze podchodziło do mnie wiele osób z innych rodzin. Pamiętali mamę. Zupełnie obcy mi ludzie przyklękali przy trumnie, składali kwiaty.

- Nie dziwi mnie, że na pogrzebie Anny Walentynowicz chciało się pojawić wiele osób. W końcu nie była zwykłą obywatelką, ale symboliczną postacią dla całego ruchu Solidarności.

- Wie pan, to, iż nie jest wyłącznie moją mamą, dotarło do mnie dość późno. Gdzieś w latach 70. Chyba wtedy, gdy grożono jej zwolnieniem z pracy, a później przeniesiono za karę do innej firmy. Już wtedy było jasne, że ktoś pozbył się jej ze stoczni, bo się jej bał. Nie chciała jednak być politykiem.

- W pewnym momencie nie miała wyboru...

- Nigdy nie uważała tego, co robiła, za politykę. To zawsze była jakaś działalność społeczna. Polityka pojawiała się w tym nieproszona. Występowała w obronie robotników, praw ludzi, którzy byli krzywdzeni. Polityka w polskim obecnym wydaniu to jest jakaś obrzydliwa działalność ludzi, których nie obchodzi przeciętny Kowalski, marznący na przystanku. Mamy wielu ludzi zajmujących się polityką, których naprawdę dobrze opłacamy jako obywatele, ale nie bardzo wiadomo, za co płacimy im te potężne pieniądze. Za tę pseudopracę? Za to, jak prowadzone jest choćby śledztwo w sprawie tej katastrofy? Za ustawy niezgodne z konstytucją? Za kompletną degrengoladę, za wysokie bezrobocie, podwyżki?

- Według dokumentów w jej inwigilację zaangażowano ponad 100 pracowników i tajnych współpracowników SB. Z tym chyba nie dało się normalnie żyć.

- Ta skala jest rzeczywiście zdumiewająca. Ponad 100 osób na jedną małą kobietę... Bali się tego, co sobą prezentuje, tego, że potrafiła zarazić swoimi poglądami tak wiele osób. Próbowali różnych metod. Zastraszanie, prowokacje...

- Była też próba otrucia Anny Walentynowicz. W tej sprawie toczy się dziś jeden z procesów...

- Tak - i to przez kogo! Przez jedną z najbliższych przyjaciółek, która okazała się współpracownikiem SB! Mama popłakała się, kiedy dowiedziała się, kto próbował ją otruć. Ja mam takie naiwne podejście do ludzi, że staram się zawsze wszystkich jakoś tłumaczyć. Myślałem, że może szantażowano ją i nie miała innego wyjścia... Ale odniosłem wrażenie, że mama, choć miała żal, wybaczyła jej to, co zrobiła.

- Wiele razy podkreślała swoje rozczarowanie III RP. Rok 1989 był dla niej wyłącznie rozczarowaniem?

- Po 1989 roku nie miała już większych nadziei na to, że Polska będzie wyglądała tak, jak sobie wymarzyła. Miała je jednak jeszcze po strajku w 1980 roku. Po jego zakończeniu wykrzyczała na mój widok: "Synku, nareszcie". Po sierpniu 1980 odmłodniała o 20 lat, kipiała pomysłami i energią. Później zaczęła się jednak polityka, Wałęsa starał się pozbyć konkurencji w postaci Andrzeja Gwiazdy bądź mojej mamy, próbując ją szkalować, zarzucając przywłaszczenie pieniędzy... Był w tym skuteczny, na pierwszym zjeździe Solidarności w Oliwie już mamy nie było. I ta jego polityczna skuteczność zabiła w mamie nadzieję, że pod rządami Wałęsy może z tego wyjść coś dobrego.

- Wspominał pan o rozczarowaniu wynikami śledztwa w sprawie katastrofy...

- Nie jestem ekspertem, ale też nie ignorantem. Oglądałem na Discovery Science programy o tym, jak w normalnych krajach wyjaśnia się podobne tragedie lotnicze czy kolejowe. W Stanach, Wielkiej Brytanii. I już na tej podstawie można określić to, co się dzieje ze śledztwem smoleńskim, jako kuriozum. Nikt za nic nie jest odpowiedzialny. Była propozycja wspólnego śledztwa polsko-rosyjskiego i nie można ustalić, kto i dlaczego zdecydował, że go nie będzie! Panuje totalna dezinformacja, media przekazują informacje, które później muszą dementować, bo okazuje się, że urzędnicy wprowadzili je w błąd. I zastanawiam się, dlaczego polskie władze okazały się tak słabe? Przecież gdybyśmy się uparli, nikt by nam wojny nie wypowiedział...

Czytaj: Katastrofa w Smoleńsku: 6 tajemnic, których nikt nie wyjaśnił

Player otwiera się w nowej karcie przeglądarki