20 km linii brzegowej, 240 ha wody. Tyle mają do ogarnięcia WOPR-owcy z Gliwic (woj. śląskie). Bez szybkiej i pojemnej motorówki jest to praktycznie niemożliwe. A właśnie ją stracili. - Ktoś pod osłoną nocy ukradł nam silnik od łodzi, a przy okazji zerwał sterociągi - mówi Bogdan Kozłowski, prezes WOPR Gliwice. Nowy silnik o takich samych parametrach to wydatek rzędu 40 tys. zł. Do tego dochodzą koszty naprawy zdewastowanej łodzi. - W sumie ogromna kasa, której nie mamy - rozkłada ręce pan Bogdan.
Teraz ratownicy mogą już tylko bezradnie patrzeć, jak na środku jeziora przewraca się żaglówka, kajak czy rower wodny. Po prostu nie są w stanie zareagować na czas. Zbierają więc pieniądze na nowy silnik, apelują do firm i instytucji o pomoc, ale jak dotąd bezskutecznie. - Czy wcześniej musi dojść do tragedii, żeby dostrzeżono nasz problem? - pytają.
Nie lepiej jest na Warmii i Mazurach. Tu z kolei brakuje ratowników. - Zatrudniamy 80 ratowników. W zeszłym sezonie było ich dwa razy tyle. To pokazuje skalę problemu - mówi Sławomir Gicewicz (56 l.), prezes lokalnego WOPR.
- Dziś nie ma chętnych do pilnowania plaż - wtóruje mu Piotr Dąbrowski, prezes WOPR w Słupsku. Problemem jak zawsze są pieniądze. Nasi ratownicy wolą jeździć do Niemiec, gdzie zarabiają 13-16 euro za godzinę. W Polsce płaci się 13-14 zł brutto.