Cała historia ma swój początek w sierpniu 2005 roku. Detektyw Rutkowski został wtedy wynajęty przez biznesmena Marka B., który wspólnie z Andrzejem Jaroszewiczem chciał wybudować w Zgierzu pod Łodzią spalarnię odpadów. Mężczyźni ustalili, że wezmą na ten cel kredyt w jednym z austriackich banków. W trakcie rozmów Jaroszewicz miał zażądać od Marka B. 150 tysięcy euro. Ten uznał, że syn premiera chce go oszukać i wymusić od niego te pieniądze, dlatego wspólnie z Rutkowskim urządzili na niego zasadzkę.
Jaroszewicz został zatrzymany w chwili, gdy odbierał od Marka B. pieniądze. Całą akcję filmowało kilka kamer stacji TVN, która kilka miesięcy później pokazała ją w serialu pt. "Detektyw".
W międzyczasie syn byłego premiera usłyszał zarzut wymuszenia rozbójniczego, a potem stanął przed sądem. Konsekwentnie nie przyznawał się do winy. Twierdził, że 150 tysięcy euro to była opłata manipulacyjna, jakiej za udzielenie kredytu zażądał austriacki bank. W 2012 roku sąd prawomocnie go uniewinnił.
Po tym orzeczeniu Jaroszewicz złożył pozew przeciwko Rutkowskiemu. Za naruszenie przez detektywa dóbr osobistych zażądał pół miliona złotych odszkodowania. Sąd przyznał mu jedną dziesiątą tej kwoty. - Niewątpliwie pan Rutkowski nie miał podstaw do tego, by, jak on to określał, dokonać obywatelskiego ujęcia - mówiła sędzia Mariola Kaźmierczak. - Ale też żądania powoda były zbyt wygórowane. 500 tysięcy złotych to przeciętna pensja za 14 lat pracy - napominała.
Andrzej Jaroszewicz z decyzji sądu był jednak zadowolony. - Udowodniliśmy, że pan Rutkowski działał nielegalnie - mówił.
Detektywa na ogłoszeniu wyroku nie było.
Zobacz: Afera Wprost. Krzysztof Rutkowski pomoże Kamilowi Durczokowi?
Polecamy: Podglądaliśmy ukochaną Rutkowskiego! [GORĄCE ZDJĘCIA Mai Plich]