Jacek S. 13 czerwca jako bojownik Państwa Islamskiego wraz z innymi dżihadystami z Europy, Palestyny i Kuwejtu zginął w samobójczym zamachu na rafinerię w Bajdżi, kontrolowanym przez siły rządowe Iraku. Polak wjechał samochodem wypełnionym ładunkami wybuchowymi w budynki rafinerii. Zginęło 11 osób, a kilkanaście zostało rannych.
- Aż się wierzyć nie chce, że to zrobił. To był normalny chłopak z normalnej rodziny. Grał w piłkę, czasem narozrabiał z nudów, jak to młodzi na wsi - wspominają mieszkańcy Kamnicy koło Miastka, gdzie wychowywał się Jacek S.
Dziesięć lat temu wraz z rodzicami i młodszą siostrą Jacek przeniósł się do Niemiec. Zamieszkali w Getyndze. Tu co jakiś czas popadał w konflikt z prawem i wpadł w złe towarzystwo. Włamywał się do samochodów, miał kontakty z dilerami narkotyków.
Ale to wciąż za mało, żeby zostać krwawym terrorystą. Ludzie, którzy go znali, na pytanie, jakim cudem Jacek przystał do islamistów, odpowiadają: przez zawód miłosny. - Kochał się w pięknej dziewczynie, ale ona postawiła mu warunek, że albo ona, albo koledzy. I podobno go zostawiła - mówią sąsiedzi S.
Wtedy znalazł schronienie wśród muzułmanów i zaczął przychodzić do meczetu. Nazwał się Ismailem i najpierw kłócił się ze znajomymi o religię, a rok temu zniknął. Pojechał wraz z terrorystami przez Turcję do Syrii. Tu szkolił się w szeregach Państwa Islamskiego.
Nie wiadomo, czy uczestniczył w innych atakach dżihadystów. Nadano mu imię Abu Ibrahim al-Almani, co znaczy Abu Ibrahim z Niemiec. To popularne imię, które przybrało już wielu dżihadystów z Niemiec.
Na ostatnich zdjęciach Jacek zmężniał i zapuścił konieczną w islamie brodę. Pozuje na tle terenowego samochodu nafaszerowanego materiałami wybuchowi. Tego samego, w którym zginął, dokonując zamachu i mordując niewinnych ludzi w imię Allaha.