Leszek Miller: Strzał w głowę

2011-01-19 11:45

Gdyby użyć retoryki posłanki Beaty Kempy, generał Błasik nie otrzymał medialnego strzału w tył głowy. Strzelił sobie w nią sam, pijąc alkohol i wywierając presję na pilotów.

Rzecz jasna odezwały się głosy oburzenia, że podana w raporcie MAK informacja o 0,6 promila we krwi generała jest ohydną insynuacją, ale prokurator Seremet potwierdził tę wiadomość. Ci, którzy jej nie kwestionują, starają się pomniejszyć jej wagę. I co z tego, że pił - uważają. Marne 0,6 promila alkoholu we krwi to rzecz bez znaczenia. Podczas lotu w większości samolotów podają alkohol i generał, jako pasażer nie był objęty zakazem wypicia kieliszka czy dwóch wina albo i czegoś mocniejszego.

>>> Wszystkie felietony Leszka Millera

Rzeczywiście na pokładzie Tu-154M można się napić i to nie tylko z ciągle uzupełnianych "małpek". Sam z tego korzystałem zwłaszcza na długich trasach, gdzie czerwone wino czy bursztynowy napój z lodem zmniejszały nieco dolegliwości podróży. Generał Błasik nie był jednak zwykłym pasażerem. Z własnej woli przejął dowodzenie Tu-154M. Zadokumentował to przy trapie samolotu na lotnisku w Warszawie, składając meldunek prezydentowi Kaczyńskiemu o gotowości załogi do wykonania zadania. W ten bezprecedensowy sposób pozbawił kompetencji dowódcę maszyny i w decydującej fazie lotu zasiadł w kokpicie. Poza tym jaki pasażer może przebywać w kabinie pilotów podczas lądowania, w dodatku w skrajnie niekorzystnych warunkach atmosferycznych? Warto też wspomnieć, że 0,6 promila według kodeksu karnego oznacza już stan nietrzeźwości z obniżonym poziomem samokontroli, percepcji i błędną oceną własnych możliwości.

Nie chcę rzecz jasna czynić z generała głównej przyczyny smoleńskiej tragedii. Jej powodów jest wiele - od nieprawidłowości w trakcie przygotowań do lotu, po sam jego przebieg. Trzeba też cofnąć się w czasie, aby zadać pytanie, dlaczego skutki katastrofy w Mirosławcu nie pozostawiły żadnych śladów w działaniach załogi samolotu lecącego do Smoleńska?

W Mirosławcu było podobnie. Piloci też nie widzieli lotniska. Przy drugiej próbie samolot zahaczył skrzydłem o drzewa i sekundę później CASA była już złomowiskiem. Po tamtej tragedii pracowała komisja, był raport i wnioski. Nie potraktowano ich jednak z należytą powagą i szacunkiem. Dlatego zdarzył się Smoleńsk.

Tym razem jednak są Rosjanie. Tam też była polityka. Polacy bardzo chcieli wylądować, a Rosjanie liczyli, że sami Polacy zrezygnują z lądowania. Po obu stronach - rosyjskiej i polskiej były naciski. Polska polityka siedziała w kabinie Tu-154M, a rosyjska w wieży. Polityka pcha też do najdzikszych podejrzeń. Nawet do posądzeń o dokonanie zamachu. Tylko po co ktoś miałby uśmiercać Lecha Kaczyńskiego, skoro - jak było powszechnie wiadomo - po wyborach byłby już na politycznej emeryturze? A niechęć Rosjan? Przecież decydującą rolę w akcji rozjemczej w czasie wojny gruzińsko-rosyjskiej odegrał prezydent Sarkozy i UE, a nie Kaczyński. Jego wizyta na granicy rosyjsko-osetyńskiej była rodem z serii filmowych komedii pomyłek, a nie dramatów.

To nie Rosjanie rozsiewają mgłę, ale szaleńcy, którzy próbują w niej ukryć polską odpowiedzialność za próbę lądowania w niedopuszczalnych warunkach oraz chęć wmówienia Polakom, że stery Tu-154M trzymali rosyjscy kontrolerzy lotu, a nie polska załoga.