Już w chwili nominacji było jasne, że pan minister to postać mroczna. Nie było tajemnicą, że to ulubieniec ks. Rydzyka, który defiluje z ONR i występuje na nacjonalistycznych spędach. Odkąd objął urząd, stara się zresztą, żeby podtrzymać wizerunek radykała. Temu, jak rozumiem, ma służyć najnowszy pomysł, który wyszedł z ministerstwa: gnębienie nauczycielek, które brały udział w strajku kobiet.
Nie wierzę, że wybór takiego polityka na ministra to przypadek. Czarnek dostał stery edukacji w chwili jej najgłębszego kryzysu od 30 lat. To, że zachorowania na COVID-19 wyrwały się spod kontroli, to przecież w dużej mierze efekt powrotu do nauki stacjonarnej w kompletnie nieprzygotowanych na to szkołach. Przestrzegaliśmy przed tym krokiem. Proponowaliśmy rozsądną alternatywę: naukę hybrydową i rozgęszczenie klas. Poprzedni minister uznał, że takie środki bezpieczeństwa są niepotrzebne. Skutek widać po dwóch miesiącach – szpitale uginają się pod falą chorych, a dzieciaki wylądowały na nauczaniu zdalnym. Szkoły nadal zresztą nie są gotowe na lekcje zdalne, co boleśnie odczuwają zarówno uczniowie, jak i rodzice.
I tu wkracza pan Czarnek wraz z zespołem swoich doradców. Wystarczy rzucić, że protestujący uczniowie nie są Polakami albo że geje „nie są równi ludziom normalnym” – i już cała debata toczy się wokół takich bulwersujących słów. Nie trzeba odpowiadać na kłopotliwe pytania, ile dzieci wypadło z systemu albo dlaczego Librus znowu nie działa. Środowiska fanatyków religijnych i nacjonalistów obłaskawione, uwaga odwrócona od zapaści w szkołach... radykał w Ministerstwie Edukacji to cwany ruch z punktu widzenia interesów PiS. Niestety, znacznie gorszy dla polskiej szkoły.
Rozsądny minister zająłby się teraz posprzątaniem po poprzedniku i szybką naprawą edukacji zdalnej. Zamiast tego dostaniemy kolejną krucjatę ideologiczną. PiS tak czy inaczej zapłaci rachunek za utrudnienie życia setkom tysięcy ludzi. Władza się z tego tak łatwo nie wykpi.