Unia ma dziś kłopoty. Kilka lat temu kryzys mocno uderzył w strefę euro. Rośnie potęga Chin. Pod rządami Trumpa Stany Zjednoczone traktują Europę jak wroga. Zmiany klimatu, robotyzacja, rosnące nierówności, okiełznanie banków i wielkich korporacji - z tym wszystkim musi sobie poradzić Europa.
Jak? Odpowiedzi są trzy. Stary establishment chciałby, żeby Unia trwała dalej taka, jak dotąd. Tusk czy Juncker wierzą, że kłopoty są przejściowe i zasadniczo nie trzeba nic zmieniać. Dla nich wspólna gospodarka to swobodny przepływ kapitału i pracowników. "Klepiesz biedę w swoim kraju? Przeprowadź się" - brzmi rada dla ludzi, którym powodzi się gorzej. Europejczycy, także w naszym regionie, nie kupują już tej opowieści. Mają dość nierówności, chcą porządnej jakości życia u siebie.
Z establishmentem prowadzą od lat wojnę prawicowi eurosceptycy. Ale recepty, które mają dla Europy, są gorsze od choroby. Prawica marzy o powrocie do silnych państw narodowych, które łączy głównie handel. Chcą ciąć europejski budżet, opowiadając o "powrocie do korzeni". Tylko czy naprawdę warto do nich wracać? Kiedy Unia się rodziła, Europa była zrujnowanym kontynentem, który z trudnością podniósł się z koszmaru wojny światowej. Naprawdę nie warto cofać zegara.
Lewica chce, żeby Europa poszła do przodu. Skoro nasze gospodarki są połączone, czas zbudować wspólne państwo dobrobytu. Żeby wyrównać płace pomiędzy Wschodem i Zachodem, potrzebujemy nowych, publicznych inwestycji i europejskiej płacy minimalnej. Problemy takie, jak niedobór mieszkań czy transformacja energetyczna, można łatwiej rozwiązać razem. Dlatego lewica proponuje większy budżet UE. Skąd pieniądze? Ze wspólnego systemu podatkowego dla korporacji i likwidacji rajów podatkowych. Tam leżą środki, które można będzie wykorzystać na potrzebne programy społeczne.
Wybory za trzy tygodnie. Spierajmy się o to, jakiej chcemy Unii, czego chcemy od Europy. Będzie z tego większy pożytek, niż z wzajemnego straszenia się "Brukselą, która chce nas zdemoralizować" albo "PolExitem".