Zadbać o latorośl nie jest łatwo. Przeciętny minister musi się dziś napocić, żeby zapewnić dziecku nędzne kilkanaście tysięcy. To nie takie proste: namówić Ryśka, żeby stworzył stanowisko dla córki Zdziśka, bo Zdzisiek wciśnie Grześka do rady nadzorczej, a za to Adaś weźmie młodego na doradcę. Takie roszady zabierają czas, nadwyrężają wątrobę i wyczerpują. W dodatku źli ludzie noszą teraz ze sobą wszędzie dyktafony. Jak w takich warunkach pracować w służbie państwa?
Rozwiązanie jest na wyciągnięcie ręki. Mamy już Ministerstwo Rodziny, czas utworzyć w nim Departament do Spraw Zatrudnienia Rodzin.
Taki departament sprawnie rozdzieliłby stanowiska pomiędzy krewnych. Syn wiceprezesa PiS? 50 tysięcy miesięcznie na start, fucha eksperta gdzieś w Brukseli albo w Waszyngtonie. Brat szeregowego posła? 15-20 tysięcy, stołek w spółce skarbu państwa. Córka radnego? 8-10 tysięcy, cicha posadka gdzieś w wodociągach albo w zieleni miejskiej. Czytelny regulamin, żadnych niespodzianek, proste i jasne zasady.
Ministerstwo mogłoby publikować w internecie wykaz takich etatów. Jawność ułatwia życie wszystkim. Dziś tysiące ludzi tracą czas, startując na stanowiska, które już dawno obiecano czyjemuś wujkowi. To niepotrzebna strata czasu i frustracja, której można uniknąć. Rejestr zaoszczędziłby też pracy dziennikarzom. Dziś tygodniami tropią powiązania, węszą za pociotkami burmistrza z PO albo ministra z PiSu. Po co się męczyć? Jeśli dziennikarz będzie ciekaw, to wejdzie sobie na stronę i kliknie w nazwisko. A efekt takiej pisaniny, podobnie jak dzisiaj, i tak będzie żaden.
Skoro PiS pożegnał się już z obietnicą oczyszczenia państwa z układów - to po co utrzymywać pozory?