Andrzej Stankiewicz komentuje dymisje Klicha: Niech dalej bada awionetki

2012-02-10 3:00

Komentarze po dymisji szefa Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych

"Super Express": - Odwołanie Edmunda Klicha to element walki o władzę w samej komisji?

Andrzej Stankiewicz: - Byłoby sporym uproszczeniem sprowadzanie tego odwołania do konfliktu personalnego w komisji. Edmund Klich ma bardzo trudny charakter i już przed Smoleńskiem wielu ludzi nie chciało z nim pracować. Natomiast jego błędy, wpadki i kompromitacje w sprawie katastrofy smoleńskiej przesądziły o tym, że członkowie komisji zdecydowali się go odwołać.

- Co mają mu do zarzucenia?

- Kiedy z nimi rozmawiałem, mówili, że jego działania kompromitują całą komisję. Sam osobiście bardzo krytycznie oceniam Klicha i w pełni ich rozumiem.

- Za co konkretnie można go krytykować?

- Zarzutów wobec niego jest mnóstwo. Przede wszystkim to on skłonił rząd do wybrania konwencji chicagowskiej jako drogi prawnej do wyjaśnienia przyczyn katastrofy. Z założenia wzmocniła ona stronę rosyjską, bo konwencja większe uprawnienia oddaje w ręce kraju, w którym doszło do wypadku lotniczego. Klich próbował się też lansować na katastrofie.

- W jaki sposób?

- Zależało mu na tym, żeby zostać akredytowanym przy pracach rosyjskich. Dzięki konwencji chicagowskiej mógł to zrobić. Stał się gwiazdą brylującą w mediach, w których opowiadał mnóstwo bzdur. Mówił rzeczy, które były wzajemnie sprzeczne i o których często nie miał zielonego pojęcia.

- Na przykład?

- Wypowiadał się o pracach komisji Jerzego Millera, nie będąc nawet jej członkiem. I w końcu nagrywał najważniejszych ludzi w państwie, z którymi rozmawiał o katastrofie smoleńskiej. Przecież to kompromitujące! Jednym słowem, cała ta sprawa go przerosła. To człowiek, który powinien badać wypadki awionetek, a nie rządowego samolotu. Jest dawnym peerelowskim funkcjonariuszem, który mentalnie nie dorósł do takiej odpowiedzialności.

- Dla rządu będzie wygodnie się go pozbyć?

- W tej chwili może i tak. Jednak z drugiej strony rząd, odwołując go ze stanowiska, przyznaje się do błędu, którym było powierzenie mu funkcji akredytowanego przy MAK. A przecież można się go było pozbyć już niejednokrotnie. Nie rozumiem, czemu rok temu, choć była taka szansa, rząd Tuska nie zdecydował się na taki krok. Przecież w ciągu roku nie wydarzyło się nic, czego wcześniej nie wiedziano.

Andrzej Stankiewicz

Publicysta "Newsweeka"