Jakiś czas temu prorokowałem tutaj powrót Grzegorza Schetyny na stanowisko szefa Platformy Obywatelskiej. I zdaje się, że rękawica została już rzucona Borysowi Budce. Jest nią list kilkudziesięciu polityków PO nawołujących do zmian w działaniach największej partii opozycyjnej.
No właśnie. Wygląda na to, że owa wielkość uśpiła działaczy Platformy, którzy wychodzą z nieco anachronicznego w warunkach demokracji założenia, że pozycję na scenie politycznej gwarantuje im dobre urodzenie. Tymczasem już raz, całkiem niedawno, liberalna partia posiadające ogromne wpływy w mediach poszła na dno w zaskakująco szybkim tempie. Unia Wolności jeszcze w 1997 r. była trzecią formacją w Polsce i współtworzyła koalicję rządową. Już w następnych wyborach Unia uzyskała 3 proc. głosów, nie weszła do Sejmu i dokonała żywota na marginesie polityki.
Ta historia powinna stanowić dla Platformy Obywatelskiej memento. Bo jej politycy przez długi czas współtworzyli Unię Wolności. I choć w końcu z niej czmychnęli (przyczyniając się do jej upadku), to wydaje się, że zabrali ze sobą nieco DNA tej formacji. I te geny przyczyniają się teraz do kryzysu w PO.
Czym Platforma przypomina nieboszczkę Unię Wolności? Arogancją, nieuzasadnionym przekonaniem o własnej wyższości, samozadowoleniem. A także banalnością swego przesłania: tak jak Unia do znudzenia ględziła kiedyś o reformach, tak Platforma powtarza slogany o dobrej Europie i złym PiS. I hasła te maskują pustkę programową, która zieje przy każdych kolejnych wyborach. W dodatku Platforma myli przychylne sobie media z opinią publiczną i podobnie jak UW coraz mniej chętnie wychyla nosa poza rogatki wielkich miast.
Odchodząc z Unii, politycy PO widzieli te wady. Nawet z nich kpili. Ale nie zauważyli, że przez te 20 lat upodabniali się coraz bardziej do UW. Jak syn do ojca.
Igor Zalewski