Liderka Platformy Małgorzata Kidawa-Błońska powiedziała, że jeśli lewicowcy poprą projekt „to znaczy, że są nic nie warci”. Bartosz Arłukowicz z PO (a kiedyś z SLD) dodał, że są to słowa „mocne, ale prawdziwe”. W weekend zaś do ataku ruszyła ciężka husaria liberalnej publicystyki. Strasząc Lewicę na wszelkie możliwe sposoby: że to destruktorzy życia gospodarczego, złodzieje, zdrajcy. Do wyboru, do koloru.
Te tyrady doskonale pokazują, że tak naprawdę liberalny establishment widzi w Lewicy coś na zwierzątka domowego. Wypuszcza się go czasem, żeby się wyhasał. Lewicy wolno się więc gryźć się z PiSem: o aborcję, Kościół, o żeńskie końcówki etc. Ale na czas debat o sprawach naprawdę poważnych - o podatki, wydatki, składki, emerytury - Lewica ma się schować tam gdzie jej miejsce. Czyli do koszyczka w kącie salonu. I siedzieć cicho. Bo pan będzie niezadowolony i jeszcze przestanie karmić.
Dla Lewicy to kolejna lekcja, że musi mówić własnym głosem. I to nie tylko wtedy, gdy jest to na rękę liberałom. Ale zawsze. Inaczej nigdy nie stanie się graczem w pełni suwerennym. Akurat w sprawie 30-krotności powinna rząd PiS poprzeć. Bo jest to dla nich kwestia wiarygodności. Nie można być przeciw neoliberalnemu uprzywilejowaniu bogatych i cofać się, gdy rząd (nawet nielubiany) jeden z przejawów tegoż uprzywilejowania likwiduje. Oczywiście na tym sprawa nie może się zakończyć. Bo sama likwidacja 30-krotności nas nie uleczy. Trzeba stawiać sprawę emerytury maksymalnej. A nawet iść dalej. W kierunku rozwalenia kolejnego przywileju bogatych – tym razem tych, co płacą niskie składki zarabiając krocie na tzw. liniowym PIT. Ale tego nie da się zrobić z koszyczka ustawionego w kącie liberalnego salonu