Ujawniona korespondencja jest kolejnym dowodem na to, że PiS nie doprowadził w wymiarze sprawiedliwości do żadnej zmiany jakościowej. Najwyżej do tego, że zaczęły ze sobą walczyć dwie agresywne frakcje sędziowskie. Sędziowie, którzy korespondowali z Emilią, nie są lepsi niż Tuleya czy Łączewski. Tak jak w przypadku dwóch ostatnich można sobie zadać pytanie, jak niby mieliby być bezstronni, orzekając w sprawie, w której występowałby ktoś związany z obecną władzą – tak samo w przypadku bohaterów obecnej afery, którzy są sędziami, można spytać o to samo, tyle że w przypadku, gdyby w sprawie występował ktoś z opozycji.
W szczególności zniesmacza – co niestety częste u fanatyków politycznych widzących sytuację w kategoriach wojennych – odwoływanie się do autentycznych bohaterów. Porównywanie Emilii przez uczestników konwersacji z Inką budzi wstręt.
Patrząc natomiast na chłodno, trudno nie dostrzec w tej sprawie odbicia wewnętrznego konfliktu w obozie władzy. O tym, że konieczne są wyjaśnienia, szybko powiedział premier Morawiecki. Dla szefa rządu była to okazja do uderzenia w Zbigniewa Ziobrę – napięcie pomiędzy oboma politykami trwa od dawna. Za tym zaś idzie pytanie, czy nie mamy w gruncie rzeczy do czynienia od początku z rozgrywką między frakcjami i czy nie takie jest źródło rewelacji. Prób uderzenia w Morawieckiego było wiele, między innymi poprzez książkę „Delfin” czy nagrania zrobione za poprzedniej władzy. Czyżby przyszedł czas na odwet?
Owszem, sprawa z pewnością osłabi pozycję szefa resortu sprawiedliwości, choć ten zareagował szybko, starając się pokazać, że jest informacjami zaskoczony i że nie będzie takich działań tolerował. Jednak Ziobro, w porównaniu z Morawieckim, znacznie lepiej zabezpieczył swoją pozycję w Zjednoczonej Prawicy. Wezwania do jego dymisji to czysta retoryka – to nie nastąpi. A gdybym miał się zakładać, który z panów – premier czy minister sprawiedliwości – pozostanie dłużej na swoim obecnym stanowisku, na szefa rządu nie postawiłbym nawet dziesięciu złotych.