Stan wojenny

i

Autor: archiwum se.pl Zdjęcie ikona stanu wojennego. Transporter opancerzony przed kinem Moskwa, w którym grany był film „Czas Apokalipsy”. Dla Polski apokalipsa właśnie się zaczęła

Ponure wspomnienie ze stanu wojennego. "Bałem się, że dojdzie do masowych egzekucji" - mówi prof. Friszke

2021-12-13 6:00

Stan wojenny, który wprowadzono dokładnie 40 lat temu, sprawił, że Solidarność w ciągu jednej nocy przestała istnieć - mówi w rozmowie z Tomaszem Walczakiem historyk i członek Solidarności prof. Andrzej Friszke. Czy demokratyczna opozycja liczyła się z rozliczeniami ze strony władz PRL? Czemu generał Wojciech Jaruzelski mimo wahań zdecydował się wprowadzić stan wojenny?

Stan wojenny: wspomnienia po 40 latach

Stan wojenny, jak wskazuje, prof. Andrzej Friszke, wszystkich w kręgach Solidarności zaskoczył. „Spodziewano się konfrontacji, ale przy utrzymaniu reguł gry. Tego, że zostanie użyte wojsko i nastąpi okupacja własnego kraju, nikt się nie spodziewał” – mówi w wywiadzie dla „Super Expressu” historyk. Prof. Friszke wspomina, że nie od razu dotarło do niego, co się stało w nocy 13 grudnia. O wprowadzeniu stanu wojennego dowiedział się rano od kolegów z Solidarności. Co więcej, tuż po zamachu stanu generała Wojciecha Jaruzelskiego, był przekonany, że władze dokonają masowych egzekucji zatrzymanych liderów opozycji.  „To były czasy, kiedy w Europie nie było zamachów stanu – a przecież stan wojenny de facto nim był. Jedyny model, który się nam wtedy nasuwał, to było Chile Pinocheta, gdzie w wyniku puczu zamordowano mnóstwo ludzi. Obawialiśmy się, że podobnie władza zachowa się w Polsce” – wspomina.

Zobacz także: 40 lat temu wprowadził stan wojenny. Jaruzelski pławił się w luksusach. Zaglądamy do willi wartej miliony [ZDJĘCIA]

„Super Express”: – Mija 40 lat od wprowadzenia stanu wojennego. Mimo upływu tylu lat zapewne pamięta pan doskonale ten dzień. Zwłaszcza że był pan niedługo po studiach i pracował w „Tygodniu Solidarność”. Musiało to być intensywne doświadczenie.

Prof. Andrzej Friszke: – Owszem, choć wtedy nie od razu dotarło do mnie, co się wydarzyło. Pamiętam, że w nocy z 12 na 13 grudnia wróciłem późno do domu. Było dobrze po północy. Zanim położyłem się spać, włączyłem telewizor. Pokazywali jakiś film, ale nagle telewizja przestała nadawać. Włączyłem więc radio, a z eteru lała się żałobna muzyka. Pomyślałem, że pewnie jakiś towarzysz odszedł z tego świata.

– Na początku lat 80. radziecka gerontokracja szybko się wykruszała. Można było pomyśleć, że znowu któryś z sowieckich dygnitarzy odszedł z tego padołu łez.

– Mnie akurat przeszło przez myśl, że umarł przewodniczący Rady Państwa Henryk Jabłoński, który miał już w końcu swoje lata. Do głowy mi nie przyszło, że mogło wydarzyć się coś innego, więc spokojnie poszedłem spać. O tym, że wprowadzono stan wojenny, dowiedziałem się rano, kiedy przyszli do mnie znajomi również działający w Solidarności. Kiedy razem wyszliśmy na ulicę, było tam już pełno wojska. Poszliśmy jednak pod siedzibę Regionu Mazowsze, ale wszystko było obstawione przez milicję.

Przeczytaj także: Lech Wałęsa lata temu zostawił swoją rodzinę. "Nie żałuję tego". Brutalna szczerość

To były czasy, kiedy w Europie nie było zamachów stanu – a przecież stan wojenny de facto nim był. Jedyny model, który się nam wtedy nasuwał, to było Chile Pinocheta, gdzie w wyniku puczu zamordowano mnóstwo ludzi. Tysiące zamknięto na największych stadionach w kraju i rozstrzeliwano przetrzymywanych. Obawialiśmy się, że podobnie władza zachowa się w Polsce.

– Wyobrażam sobie, że brak informacji o tym, co się dzieje, był nieco przytłaczający.

– Tak, nic wtedy nie było wiadomo. Krążyliśmy się więc po Warszawie, starając się dowiedzieć czegokolwiek. Poszliśmy też do siedziby prymasa Polski na Miodowej, ale Kościół wiedział tyle, ile my – że wprowadzono stan wojenny. Nie pozostało nam więc nic innego, jak się ukrywać. Ja przez tydzień nie wracałem do domu, bo to wydawało się wtedy najmądrzejsze. Jednocześnie jednak szukaliśmy kontaktu z działaczami Solidarności, co wcale nie było takie łatwe. Telefony były bowiem kompletnie wyłączone.

– Kiedy coś już było wiadomo?

– W poniedziałek, 14 grudnia, dowiedzieliśmy się o tym, co się stało w Gdańsku – o masowych aresztowaniach działaczy uczestniczących w posiedzeniu Komisji Krajowej.

– Wspominał pan kiedyś, że tuż po 13 grudnia bał się pan, że władza po prostu rozstrzelała przywódców Solidarności…

– Tak. To były czasy, kiedy w Europie nie było zamachów stanu – a przecież stan wojenny de facto nim był. Jedyny model, który się nam wtedy nasuwał, to było Chile Pinocheta, gdzie w wyniku puczu zamordowano mnóstwo ludzi. Tysiące zamknięto na największych stadionach w kraju i rozstrzeliwano przetrzymywanych. Obawialiśmy się, że podobnie władza zachowa się w Polsce.

– Okazało się jednak, że zamiast mordowania władza wybrała internowanie najważniejszych działaczy Solidarności. To był ulga?

– Oczywiście, że tak. Zresztą nie byłem w tych obawach osamotniony. Tadeusz Mazowiecki wspominał tuż po stanie wojennym, że kiedy po zatrzymaniu wieziono go na jakiś poligon, zastanawiał się, czy zostanie rozstrzelany, czy czeka go wywózka do Związku Radzieckiego. Możliwość zesłania też wtedy rozważaliśmy.

Przeczytaj także: Grób Wojciecha Jaruzelskiego od lat szokuje. Generała rozdzielono z żoną po śmierci. Musicie to zobaczyć! [zdjęcia]

Spodziewano się konfrontacji, ale przy utrzymaniu reguł gry. To znaczy, że dojdzie do wielkich strajków, władza będzie je atakować propagandowo, ale w końcu zacznie rozmawiać – czyli taka przepychanka, jaka trwała od sierpnia 1980 r.

– Czy w ogóle w okresie pierwszej Solidarności ktoś podejrzewał, że władza w końcu dobierze się związkowi do skóry? Czy też upojenie wolnością po sierpniu ’80 było tak duże, że nikomu nie przeszło to nawet przez myśl?

– Oczywiście, na początku było upojenie własną siłą – tymi 10 mln Polaków, którzy do Solidarności się wtedy zapisali. Było przekonanie, że skoro koledzy z naszych roczników służą w armii, to nic nam nie grozi z ich strony. Dominowało poczucie, że władza jest w gruncie rzeczy bezsilna. Jasne, spodziewano się konfrontacji, ale przy utrzymaniu reguł gry. To znaczy, że dojdzie do wielkich strajków, władza będzie je atakować propagandowo, ale w końcu zacznie rozmawiać – czyli taka przepychanka, jaka trwała od sierpnia 1980 r. Pamiętam, że w ostatnim przed stanem wojennym w numerze „Tygodnika Solidarność” Ernest Skalski rozważał, na co może zdecydować się władza w starciu z Solidarnością. Najbardziej drastycznym środkiem, który wskazał, było to, że odcięta zostanie komunikacja, telefony. Tego, że zostanie użyte wojsko i nastąpi okupacja własnego kraju, nikt się nie spodziewał.

– Władza tak dobrze się z tymi planami ukrywała?

– Pamiętamy, że 2 grudnia użyto helikopterów i komandosów do pacyfikacji strajku w Wyższej Oficerskiej Szkole Pożarnictwa, co uznawane jest za próbę generalną przed wprowadzeniem stanu wojennego. Co ciekawe, kiedy pacyfikowano strajk, na kilka godzin przestały działać telefony w lokalach Solidarności. Byłem akurat wtedy w redakcji „Tygodnika Solidarność” i wydawało się nam, że to zwykła awaria. Pojawił się jednak wielki znak zapytania, co to w ogóle ma być. Dziś uważam to za element sprawdzenia w praktyce środków, których użyto 11 dni później.

– Stan wojenny był w ogóle do uniknięcia?

– W 1981 r. sytuacja była taka, że nie było już pola manewru. Solidarność nie miała się gdzie wycofać. Władza zapowiadała narzucenie takich warunków społeczno-ekonomicznych – ze wzrostem cen i ograniczeniem działalności związkowej, w tym strajków – że nie było możliwości, by się na to Solidarność mogła zgodzić.

Jaruzelski sam prowadził grę z Moskwą i wcale nie był taki chętny, żeby brutalnie rozprawić się z Solidarnością. Władze się bały, że pacyfikacja może skończyć się wojną domową; że uderzenie w Solidarność spowoduje taki bunt, iż kraj utonie w morzu krwi. Myśmy z kolei liczyli na to, że oni to wiedzą, więc się nie odważą

– Z drugiej strony, władze PZPR mierzyły się z presją z Moskwy, która naciskała, by porządek z Solidarnością zrobić. Stanisław Kania, który do rozliczenia się nie palił, musiał odejść z funkcji I sekretarza. Nawet jeśli Jaruzelski, który go zastąpił, nie zgodziłby się na pacyfikację, radzieccy towarzysze szukaliby chętnego przywódcy do skutku?

– Wrogość Moskwy wobec Solidarności była oczywista, ale niewiele wówczas wiedziano o naciskach, które z niej płynęły. W zasadzie można się było tego domyślić wyłącznie z publikowanych w gazetach listów, które władze radzieckie wysyłały do Polski – ostatni z nich we wrześniu 1981 r. Jednak mimo tej presji sytuacja po sierpniu 1980 r. długo pozostawała nierozstrzygnięta. Wydawało się więc, że między PZPR a Solidarnością trwa rodzaj pokera z licytacją i presją, w wyniku czego następowały zmiany. I one w gruncie rzeczy zaczęły się od sierpnia 1980 r. Już od wtedy były zresztą obawy, że Rosjanie wejdą do Polski. W wielu debatach, które toczyliśmy w wewnętrznym gronie Solidarności przy kawie lub – co tu ukrywać – wódeczce, uwzględnialiśmy to, że Rosjanie mogą tu wejść.

– Tragiczne doświadczenia Węgier i Czechosłowacji podpowiadały taki scenariusz.

– Oczywiście. Stąd wiele godzin, które spędziliśmy na rozmowach na ten temat, upływało nam na zastanawianiu się, jak działać, żeby nie pójść za daleko, i co w zasadzie „za daleko” miałoby oznaczać. Ale były przecież też w okresie między porozumieniami sierpniowymi a stanem wojennym bardzo dramatyczne chwile, jak choćby bydgoski marzec 1981 r., któremu towarzyszyły wielkie napięcie i ogromna groźba interwencji radzieckiej. Z kolei na wrześniowym zjeździe Solidarności w Gdańsku koledzy wypatrzyli radzieckie okręty blokujące wejście do portu gdańskiego. Gra nerwów trwała więc na długo przed wprowadzeniem stanu wojennego.

– Polsce rzeczywiście groziła radziecka interwencja? Gen. Jaruzelski do końca życia przekonywał, że stan wojenny to nie był zamach stanu, ale ratowanie ojczyzny przed interwencją radziecką.

– Trzeba pamiętać, że Jaruzelski sam prowadził grę z Moskwą i wcale nie był taki chętny, żeby brutalnie rozprawić się z Solidarnością. Władze się bały, że pacyfikacja może skończyć się wojną domową; że uderzenie w Solidarność spowoduje taki bunt, iż kraj utonie w morzu krwi. Myśmy z kolei liczyli na to, że oni to wiedzą, więc się nie odważą. Z drugiej strony, były naciski Moskwy, by się z Solidarnością nie patyczkować. Czy Rosjanie by weszli, gdyby Jaruzelski nie wprowadził stanu wojennego? Wszyscy wiedzieli, że mogą to zrobić. Narady na Kremlu, które wykluczały interwencję, nie były wówczas znane nikomu, włącznie z kierownictwem PZPR. Myśmy jednak liczyli na to, że koszty – także w stosunkach ze światem - byłyby tak wielkie, że nie zaryzykują.

We wrześniu przedstawiciele partyjnego betonu udali się na rozmowy do Berlina Wschodniego z Anatolijem Rusakowem, gdzie zastanawiano się, co się może wydarzyć. Rosjanie mówili tam wprost: bez zabicia kilku tysięcy ludzi nie da się przeprowadzić skutecznego rozliczenia z Solidarnością. Na dzień dobry kalkulowano więc w części partii, że kilka tysięcy osób musi zginąć

– Co ostatecznie zdecydowało, że Jaruzelski przestał się wahać?

– Z jednej strony, poczuł się osaczony, a z drugiej – doskonale zdawał sobie sprawę, że sytuacja ekonomiczna jest tragiczna, co w obliczu zimy, problemów z zaopatrzeniem i dostawami energii może zaowocować kolejnym wielkim buntem społecznym. Dziś mało się już o tym pamięta, ale na początku 1982 r. miały się odbyć wybory do rad narodowych – czyli władz terenowych. Wiadomo było, że nie da się tych wyborów zrobić bez kandydatów Solidarności, a ich udział oznaczałby utratę władzy lokalnej PZPR na większości obszaru kraju. Stąd ostatecznie komuniści poszli na konfrontację.

– To dość niepopularna opinia, ale może dobrze, że stan wojenny wprowadzał Wojciech Jaruzelski – człowiek skrupulatny, wręcz pedantyczny. Cała operacja była perfekcyjnie przygotowana i niemal natychmiast wygasiła bunt. Mniej zdolny organizator i bardziej twardogłowy – a takich nie brakowało w partii - mógł doprowadzić do większej liczby ofiar.

– Oczywiście. Warto tu wspomnieć o dwóch sprawach. W ramach przygotowań do stanu wojennego latem 1981 r. rozważano, czy dojdzie do strzelaniny na ulicach i czy przeciwko tłumom mają zostać użyte karabiny maszynowe. Z kolei we wrześniu przedstawiciele partyjnego betonu udali się na rozmowy do Berlina Wschodniego z Anatolijem Rusakowem, gdzie zastanawiano się, co się może wydarzyć. Rosjanie mówili tam wprost: bez zabicia kilku tysięcy ludzi nie da się przeprowadzić skutecznego rozliczenia z Solidarnością. Na dzień dobry kalkulowano więc w części partii, że kilka tysięcy osób musi zginąć. Gwałtowność, z którą Jaruzelski wprowadził stan wojenny, sprawiła, że udało mu się osiągnąć efekt mrożący. Ci, którzy chcieliby wzniecić bunt, nie mieli jak się ze sobą skontaktować. Ci, którym się to udało, nie mogli zorganizować adekwatnej odpowiedzi na pucz Jaruzelskiego. Jest coś jeszcze.

– Co takiego?

– Jaruzelski z Kiszczakiem zadbali o to, żeby wobec zatrzymanych i internowanych funkcjonariusze nie stosowali tortur czy, nie daj Boże, kogoś zabili. Była więc duża dyscyplina w szeregach bezpieki. To niezwykłe w sytuacji zamachu stanu. Co więcej, pacyfikowanie zakładów – poza masakrą w „Wujku” – odbywało się bez strzelania, co także jest wyjątkiem, a nie regułą. Mieliśmy więc, co mieliśmy – zniszczenie Solidarności niemal w jedną noc.

– Nie tylko zniszczono struktury związku, lecz także – jak pisze w swoich wspomnieniach prof. Karol Modzelewski – zniszczono solidarność międzyludzką, która była tak charakterystyczna przed stanem wojennym.

– Jaruzelskiemu udało się – i słusznie Karol na to zwracał uwagę – przede wszystkim złamać klasę robotniczą. Bardzo zdeterminowanych ludzi z wielkich zakładów przemysłowych, na których opierała się Solidarność, 13 grudnia poniżono. Zabrano się potem za wyrzucanie z pracy aktywistów, którzy byli gotowi podejmować kolejne działania. Z kilku tysięcy osób, które przeszły przez internowanie, jedynie niewielka część była gotowa do podejmowania dalszego ryzyka. Byli to głównie ludzie młodzi – w większości inteligenci, studenci. Stracili jednak masowe zaplecze. Zmieniły się reguły gry. Do 13 grudnia można było prowadzić przepychanki z władzą w ramach obowiązującego systemu prawa, bez groźby pobicia czy aresztowania. Można było się po prostu targować z władzą. W późniejszych latach stawka tej gry się dramatycznie zwiększyła, bo było pytanie nie o to, czy da się na władzy coś wymusić, ale czy cię zamkną i na jak długo. W związku z tym coraz mniej ludzi było skłonnych do konfrontacji. 

– Wspominał pan zresztą kiedyś, że zadziwiająco dużo ludzi działało w podziemnej Solidarności w okresie stanu wojennego i wyjątkowo niewielu już po jego zniesieniu.

– Tak, to fenomen, który warto odnotować. Ci, którzy ocaleli i których nie udało się 13 grudnia złowić, stworzyli podziemie, zwłaszcza w czterech największych regionach: Gdańsku, Warszawie, Krakowie i Wrocławiu. Prowadzili walkę, próbując powrócić do tego, co było typowe do momentu wprowadzenia stanu wojennego. Nie było pokus, których w takiej sytuacji można by się jednak spodziewać: by prowadzić działalność wręcz terrorystyczną z podkładaniem bomb, zamachami na funkcjonariuszy reżimu. To oczywiście sprawiło, że podziemna Solidarność na krótką metę przegrywała, ale na dłużą deeskalowało to sytuację w Polsce i zamiast gorącej mieliśmy jednak zimną wojnę bez groźby wielkich represji i tysięcy ofiar.

Rozmawiał Tomasz Walczak

Groby ofiar Stanu wojennego. Górnicy z kopalni Wujek, demonstranci. Niezapomniani