Tomasz Walczak

i

Autor: Piotr Grzybowski Tomasz Walczak

Walczak o odejściu Gowina: Zasłużył na naszą wdzięczność

2020-04-06 14:45

Jarosław Gowin wraca na tarczy. Przeciąganie liny między wicepremierem i Nowogrodzką ws. terminu wyborów prezydenckich skończyło się złożeniem przez niego dymisji i – jak wszystko na to wskazuje – zakwestionowaniem jego przywództwa w partii, której jest liderem. Gambit Gowina się nie udał, ale ja bym w czambuł szefa Porozumienia nie potępiał. Osiągnął bowiem coś bardzo ważnego. Ale po kolei.

Jeszcze w zeszłym tygodniu wydawało się, że koalicja rządowa wisi na włosku. Jarosław Gowin – skądinąd w interesie tej koalicji – proponował, żeby przestać się z wyborami 10 maja wygłupiać, bo przytłaczająca większość Polaków ich nie chce i znaleźć jakieś rozwiązanie, które pozwoli je przełożyć i zachować rządowi twarz. Wybrał jednak kompletnie nierealistyczny sposób, zgłaszając propozycję zmian w konstytucji: wydłużenie kadencji Andrzeja Dudy o 2 lata przy założeniu, że reelekcję miał się już nie ubiegać. Pomysł od początku nie cieszył się entuzjastycznymi reakcjami ze strony koleżanek i kolegów z koalicji. O opozycji nie wspominając.

Co więcej, w swoim votum separatum ewidentnie przeliczył się co do lojalności własnego zaplecza politycznego z Porozumienia. Ostra gra Gowina miałaby sens na namówienie PiS do szybkiej zmiany zdania co do terminu wyborów tylko wtedy, gdyby Porozumienie zagroziło wyjściem z koalicji, zostawiając Nowogrodzkiej do wyboru albo przełożenie wyborów, albo mniejszościowe rządy. Okazało się jednak, że Gowin nie docenił przywiązania swoich ludzi do stanowisk i apanaży związanych z władzą. Już nawet nie mówię o tych politykach, którzy nie mają mandatu poselskiego, ale mają stanowisko w rządzie. Nawet ci, którzy po opuszczeniu koalicji zostaliby z poselską pensją, obawiali się zapewne, że Jarosław Kaczyński za chwilę rozpisze wcześniejsze wybory parlamentarne, a Porozumienie, które ma sens tylko jako koalicjant PiS, nie miałoby szans na wejście do parlamentu. W kryzysowych czasach mało kto chciał sobie pozwolić na takie ryzyko ekonomiczne.

Wygląda na to, że Jarosław Gowin zapomniał, że w polityce nie tyle liczy się lojalność oparta na wspólnocie ideałów i moralnych racji, ile ta wynikająca z mechanizmów patronatu. Krótko mówiąc, władzę, wierność i wdzięczność ludzi ma w polityce ten, kto dystrybuuje stanowiska i synekury. Te karty w ręku ma Jarosław Kaczyński, nie Jarosław Gowin. I to prezesowi PiS składa dziś hołd wiernopoddańczy większość Porozumienia. Gowin okazał się generałem bez armii, przywódcą spisku bez sieci spiskowców, szantażystą bez kompromatu, pokerzystą ze słabymi kartami i bez asa w rękawie. Jedyne, co mu pozostało, to dymisja, która wobec skali politycznej porażki zapewniła jakieś honorowe wyjście z tej niełatwej dla niego sytuacji.

Ale – i tu wrócę do tytułu i początku tego tekstu – Jarosław Gowin ma w tym wszystkim swoje niewątpliwe zasługi. Podjął straceńczą polityczną szarpaninę w momencie, kiedy wszyscy żyjemy innymi sprawami. Mamy w kraju stan klęski żywiołowej bez jego oficjalnego wprowadzenia. Mamy kryzys gospodarczy, który już dziś prowadzi do masowych zwolnień i zamykania firm. Kiedy nienormalność naszego życia i nędza naszej sytuacji przyprawia o ból głowy nawet największych optymistów, Jarosław Gowin postanowił wpuścić nieco świeżego powietrza normalności do tej zatęchłej prozy życia w pandemii.

Widząc tępy upór Jarosława Kaczyńskiego i jego totumfackich ws. wyborów, słysząc enuncjacje prezesa, że wszystko gra i wybory mogą, a nawet muszą się odbyć, poszedł na zwarcie z Nowogrodzką, wywołując jakże znajomy i miły naszemu sercu polityczny kryzys. Przez kilka dni mogliśmy nieco mniej żyć strachem przed koronawiursem, nieco mniej uwagi przywiązywać do statystyk zachorowań i przypadków śmiertelnych. Mogliśmy nieco mniej dołować się katastroficznymi scenariuszami rozwoju kryzysu gospodarczego i nie pomstować na rząd, że w tym kryzysie robi za mało, by jego skutki złagodzić. Nieco mniej mogliśmy martwić się o to, co począć z naszym bezrobociem i utratą środków do życia lub żyć w przerażeniu, czy za chwilę i nas to nie spotka. Mieliśmy za to widowisko polityczne tym ciekawsze, że nie przebiegało wzdłuż znanych linii podziału, ale odbywało się w łonie obozu rządzącego. Może znaczenie tego kilkudniowego serialu, podobnie jako jego finał, okazały się rozczarowujące, ale śledziliśmy je z wypiekami na twarzy, wspominając czasy, kiedy takie dramaty polityczne wydawały się największym problem, z którym, jako społeczeństwo, przychodzi nam raz na jakiś czas się mierzyć.

Ponieważ, jak przekonuje premier Morawiecki, szczyt epidemii koronawirusa czeka nas pewnie na przełomie maja i czerwca, przed nami jeszcze mnóstwo dziwnego, pełnego niepokoju życia. Dlatego każda namiastka normalności jest tak ważna. I za nią Jarosławowi Gowinowi wypada podziękować.