Wiktor Świetlik

i

Autor: Piotr Piwowarski

Wiktor Świetlik: Wołynia nie żal

2017-01-26 3:00

Kiedy pomyślę o moich ulubionych hitach kina światowego, pierwsze do głowy przychodzą mi: "Sens życia według Monthy Pythona", "Upadek" z Michaelem Douglasem i "Apocalypto" Mela Gibsona. Żaden z tych trzech filmów nie otrzymał Oscara, choć jeden z nich, ostatni, był nominowany. Okazał się jednak zbyt kontrowersyjny, zbyt niepoprawny, przecież jak można było pokazać środkowoamerykańskie państwo Majów jako zagłębie okrucieństwa.

Wszak Indianie byli dobrzy i łagodni jak baranki, palili w spokoju zioła i dysputowali o związkach człowieka z przyrodą, a okrucieństwo było wyłączną domeną białego człowieka, który z krzyżem i strzelbą niszczył ich rajski świat. Taki poprawny bełkot i takie zasady odgrywają w przypadku Oscarów, podobnie jak w przypadku Pokojowych Nagród Nobla, kluczową rolę. Dlatego aż tak nadmiernie się decyzjami Akademii nie przejmuję, szczerze mówiąc, są mi obojętne. I dlatego umiarkowanie mnie martwi, że nie pojawia się tam najwybitniejszy polski film, jaki nakręcono w ciągu ostatniego ćwierćwiecza. Ba, nawet polska strona go nie zgłosiła, bo przecież jak coś zgłaszamy, to nie może być jakiś Smarzowski z "Wołyniem", tylko mistrz Wajda, szczególnie że niedawno umarł.

Dla mnie "Wołyń" bez Oscara pozostanie tym bardziej wielkim filmem. I uprzedzam wszystkich miłośników Putina i wrogów współczesnej Ukrainy. Jestem zdecydowanie po stronie tej ostatniej. Zjeździłem ją swojego czasu wzdłuż i wszerz, byłem na pomarańczowej rewolucji, przeżywałem przed telewizorem rosyjski zabór Krymu i mordy putinowskiej bandyterki w Doniecku i Ługańsku. Może dlatego nie potrafiłem się zmierzyć z tematyką zbrodni wołyńskiej. Smarzowski to zmienił, pomimo że - jeśli chodzi o same fakty - nie dowiedziałem się niczego nowego. Ale pod wpływem emocji, które obudził, zrozumiałem, że tego tak zostawić nie wolno. Że musimy to przeżyć - szczęście, że na ekranie, żeby nie przeżywać tego więcej w przeszłości albo choć próbować tego uniknąć.

Wołyń to film doskonały warsztatowo. Nie jest ani antyukraiński, ani antypolski. Mówi tak naprawdę o tym, jak ludzi, ich związki, relacje, małe społeczności zabija ideologia, w tym przypadku agresywny, banderowski nacjonalizm, ale też nazizm i komunizm. Ideologia, która - w różnych odmianach - błyskawicznie potrafi sprawiać, że ludzie przestają być ludźmi, a chrześcijanie chrześcijanami. Tylko jak by to przyjęła Akademia obsadzona przez scjentystów, komunistów, zwolenników politycznej poprawności albo rozmaitych modnych, cudownych wizji przyszłego świata? Przecież to film także o nich.

Zobacz: Tomasz Walczak: Pucz zamiast Smoleńska