To było w lutym 2017 roku. Madzia wraz z innymi przedszkolakami leżakowała. Wtedy jedna z wychowawczyń oblała dziewczynkę wrzątkiem. Zamiast ratować dziecko – rozebrać przepłukiwać zimną woda i wezwać pogotowie, nauczycielka puściła Madzi bajki, żeby nie krzyczała. Dopiero wezwana do przedszkola mama dziewczynki wymusiła zaalarmowanie ratowników. – Horror. Córeczka wyła z bólu, błagała, żeby ktoś jej pomógł - mówi ojciec dziewczynki, pan Bartosz. Karetka przyjechała po godzinie od poparzenia. - W szpitalu z córeczki płatami zrywano skórę – dodaje ojciec.
Madzia ma poparzoną twarz, ramię, szyję, plecy i klatkę piersiową. Stwierdzono u niej 70 proc. całkowitego uszczerbku na zdrowiu. Po wypadku przeszła dwie operacje przeszczepu skóry. Podczas hospitalizacji odczuwała tak wielki ból, że lekarze musieli podawać jej morfinę.
Po powrocie do domu koszmar się nie skończył. Dziewczyna cofnęła się w rozwoju: zaczęła siusiać w majtki, nie potrafi jeść łyżeczką, wpada w panikę na widok lekarzy, ma kłopoty z zasypianiem, sepleni. – Jest bojaźliwa. To jest zupełnie inne dziecko, niż przed wypadkiem – opowiadają załamani rodzice.
Madzia w rękach i szyi ma przykurcze. Musi przejść kolejne operacje i wieloletnia rehabilitację. Tylko to uchroni ją przed kalectwem. Rodzice szacują, że koszt terapii, lekarstw, czy pomocy lekarskiej, to nawet milion złotych. Dodają, że miasto, które jest właścicielem przedszkola, zostawiło ich w potrzebie i nie chce pomóc.
Władze Wrocławia są jednak innego zdania. Twierdzą, że wystąpiły z propozycją zwrócenia pieniędzy za dotychczasowe leczenie dziecka oraz wypłacenia 100 tys. zł. – Niestety, nie udało się dojść do porozumienia – mówi Martyna Bańcerek z urzędu miejskiego. Teraz o wszystkim zadecyduje sąd. To on ustali, ile pieniędzy powinni dostać rodzice Madzi.