Tragedia miała miejsce niemal dwa lata temu. W sierpniową noc Bartosz Zając wraz z żoną Katarzyną (40 l.) świętowali w jednym z lokali w Bytomiu. Był tam też Tomasz G., skonfliktowany z Zającem. Kiedy małżeństwo wyszło z lokalu, Tomasz G. także to zrobił. Przed klubem doszło do pyskówki, a wreszcie w ruch poszły pięści. Tomasz G., na co dzień trenujący sporty walki, bił bardzo mocno. Już po pierwszym ciosie Bartosz Zając upadł nieprzytomny. W dodatku uderzył głową o betonowy kosz na śmiecie. Wkrótce potem zmarł.
Tomasza G. zatrzymano, ale nie trafił do aresztu. Sprawa ciągnęła się bardzo długo, a wyrok wywołał prawdziwą konsternację tak prokuratora, jak i rodziny zmarłego.
- Mąż zmarł dzień później w szpitalu – mówi Katarzyna Zając, wdowa. - Już kwalifikacja prawna tego, co Tomasz G., zrobił spowodowała, że nie groziło mu długoletnie więzienie. Prokurator wnioskował o 5 lat, ale sąd zawyrokował najmniejszą możliwą karę. W dodatku w zawieszeniu – dodaje kobieta.
Tomasz G. to syn znanego w mieście biznesmena. W procesie pomagało mu kilku adwokatów. Po drugiej stronie była właściwie tylko rodzina i znajomy prawnik.
- Jak widać można pozbawić kogoś życia i nie przesiedzieć za to ani jednego dnia za kratami – piekli się brat zmarłego, Cezariusz Zając. - Ten wyrok to kpina z ludzi, którym skazany zabrał ojca i męża. Już szykujemy się do apelacji. I tylko w sądzie wyższej instancji upatrujemy nadziei, że ten człowiek jeszcze zostanie ukarany adekwatnie do swego czynu – zapowiada.