Szturm na Hoffland

2010-12-06 1:00

W latach 70. i 80. Hoffland był hitem. Do stoiska w Domach Centrum stały gigantyczne kolejki. Każda Polka chciała mieć ciuch od znanej projektantki.

Na ostatnim piętrze warszawskiego "Juniora", jednego ze sklepów przy "ścianie wschodniej" ulicy Marszałkowskiej, ni stąd, ni zowąd, kilka lat przed Sierpniem, w epoce Gierka, rozkwitło kolorowe stoisko poznawczo-rozwojowe. Jego poznawczość polegała na tym, że można się tam było przekonać, że np. sztruks może być kolorowy, chociaż ten z Peweksu, sprzedawany w formie spodni marki Lee, jest co najwyżej granatowy, brązowy, ewentualnie ma kolor "dzikich plaż, na których zbierałaś bursztyny". Rozwojowość stoiska polegała na tym, że miało wielką ambicję uczynienia, z dostawy na dostawę, z ulicy warszawskiej ulicy paryskiej. Ulice w całej Polsce chciały wyglądać podobnie, dlatego do Hofflandu waliło pół Polski. Drugie pół w tym czasie albo pracowało, albo było chore.

Hoffland od pierwszych godzin istnienia zasłynął z tego, że można w nim było kupić czerwone, bordowe i zielone sukienki ze sztruksu. Pod warunkiem, że było się w okolicy w momencie "zrzutu", zajęło się strategiczną pozycję w pobliżu stoiska, poprawnie przeprowadziło się akcję "łapanka" lub "wyrywanka" i szczęśliwie umknęło z pola walki, po uiszczeniu niewygórowanej opłaty.

Noszenie ubrania z Hofflandu było niczym plakietka zuchowej sprawności. Świadczyło bowiem o wielkich umiejętnościach taktycznych, jeśli nie samego odzianego, to na pewno kogoś z jego rodziny. O kolejkach w Hofflandzie krążyły po kraju zniechęcające legendy, które nikogo jednak zniechęcić nie zdołały. Barbara Hoff, młoda, zdolna, nieprzystosowana do szarości dyktatorka mody, korzystała z tkanin, które wcześniej w ogóle nie były kojarzone z ubraniami. W Hofflandzie sprzedawano na pniu ubrania z bawełnianej surówki, znanej dotąd głównie w postaci woreczków na mąkę i chust trójkątnych. Były też frywolne, półprzejrzyste stroje z materiału zwanego gnieciuchem lub kreponem, czyli skrzyżowania gazy z nienawiścią do żelazka. Gruba flanela, używana dotąd w fabrykach na czyściwo do smaru, w Hofflandzie zachwycała nasyconymi barwami. Podobnie jak we wszystkich innych sklepach w Hofflandzie kupowało się wszystko jak leci. Z tą różnicą, że wszystko to naprawdę nadawało się do noszenia, a nie do oddania niewymagającym potrzebującym lub podłożenia pod nogę stołu, żeby się nie chybotał.

o "Juniora", jednego ze sklepów przy "ścianie wschodniej" ulicy Marszałkowskiej, ni stąd, ni zowąd, kilka lat przed Sierpniem, w epoce Gierka, rozkwitło kolorowe stoisko poznawczo-rozwojowe. Jego poznawczość polegała na tym, że można się tam było przekonać, że np. sztruks może być kolorowy, chociaż ten z Peweksu, sprzedawany w formie spodni marki Lee, jest co najwyżej granatowy, brązowy, ewentualnie ma kolor "dzikich plaż, na których zbierałaś bursztyny". Rozwojowość stoiska polegała na tym, że miało wielką ambicję uczynienia, z dostawy na dostawę, z ulicy warszawskiej ulicy paryskiej. Ulice w całej Polsce chciały wyglądać podobnie, dlatego do Hofflandu waliło pół Polski. Drugie pół w tym czasie albo pracowało, albo było chore.

Hoffland od pierwszych godzin istnienia zasłynął z tego, że można w nim było kupić czerwone, bordowe i zielone sukienki ze sztruksu. Pod warunkiem, że było się w okolicy w momencie "zrzutu", zajęło się strategiczną pozycję w pobliżu stoiska, poprawnie przeprowadziło się akcję "łapanka" lub "wyrywanka" i szczęśliwie umknęło z pola walki, po uiszczeniu niewygórowanej opłaty.

Noszenie ubrania z Hofflandu było niczym plakietka zuchowej sprawności. Świadczyło bowiem o wielkich umiejętnościach taktycznych, jeśli nie samego odzianego, to na pewno kogoś z jego rodziny. O kolejkach w Hofflandzie krążyły po kraju zniechęcające legendy, które nikogo jednak zniechęcić nie zdołały. Barbara Hoff, młoda, zdolna, nieprzystosowana do szarości dyktatorka mody, korzystała z tkanin, które wcześniej w ogóle nie były kojarzone z ubraniami. W Hofflandzie sprzedawano na pniu ubrania z bawełnianej surówki, znanej dotąd głównie w postaci woreczków na mąkę i chust trójkątnych. Były też frywolne, półprzejrzyste stroje z materiału zwanego gnieciuchem lub kreponem, czyli skrzyżowania gazy z nienawiścią do żelazka. Gruba flanela, używana dotąd w fabrykach na czyściwo do smaru, w Hofflandzie zachwycała nasyconymi barwami. Podobnie jak we wszystkich innych sklepach w Hofflandzie kupowało się wszystko jak leci. Z tą różnicą, że wszystko to naprawdę nadawało się do noszenia, a nie do oddania niewymagającym potrzebującym lub podłożenia pod nogę s

Player otwiera się w nowej karcie przeglądarki