Wracają bowiem w PO pomysły, by w kolejnych wyborach iść przeciwko Kaczyńskiemu zjednoczonym frontem. Mówił o tym Grzegorz Schetyna, w wywiadzie dla „Super Expressu” mówi Rafał Trzaskowski. Logika, która za tym pomysłem stoi jest taka, że tylko w ten sposób można przełamać klątwę D’Hondta – systemu wyborczego, który promuje zwycięskie ugrupowanie i wynagradza w posłach.
Nie jest to myślenie pozbawione sensu, ale problem jest dokładnie ten sam jak wtedy, gdy bezskutecznie próbowano szerokim frontem opozycji wygrać wybory do Parlamentu Europejskiego w 2019 r. i nieco węższym do Sejmu i Senatu kilka miesięcy później – połączenie sił nie daje takiego kopa w poparciu, jak się można by tego spodziewać. Można próbować zjednoczyć PO, Hołownię, Lewicę i PSL na jednej liście, ale elektoratu poszczególnych ugrupowań nie tylko nigdy się nie zsumują, mogą zniechęcić do udziału w wyborach tych, którzy normalnie zagłosowaliby na jedno z opozycyjnych ugrupowań.
Zwłaszcza PO mimo upływających pięciu lat od utraty władzy nadal wielu źle się kojarzy. Nadal ciąży na niej piętno skompromitowanej i zużytej formacji politycznej, która jest po prostu niewybieralna. Dla wielu wyborców oddanie głosu na listę, która wprowadzi nielubianych przez nich polityków do Sejmu, jest nie do zaakceptowania i mimo upływającego czasu, prędko się to nie zmieni.
Wydaje się, że jednak pluralizm polityczny i wielość ofert jest lepszym rozwiązaniem dla opozycji. Kilka partii reprezentujących różne wrażliwości, różne punkty widzenia, a nawet zwalczające się wizje zawsze będzie atrakcyjniejsze niż front jedności narodu, którego jedynym programem jest chęć odsunięcia PiS od władzy. Budując się tylko na tej emocji trudno zachęcić go głosowania nawet tych, którzy rządami Kaczyńskiego są już zmęczeni, a co dopiero tych wyborców, którzy oczekują od polityków konkretnej oferty, konkurencyjnej wobec PiS, bo póki co głosują na rządzących warunkowo - z braku lepszej alternatywy.