Niska frekwencja to zły sygnał także dla naszych żołnierzy

2009-08-20 5:00

W dniu wyborów prezydenckich w Afganistanie rozmawiamy z Wojciechem Jagielskim, korespondentem "Gazety Wyborczej"

"Super Express": - Dziś odbywają się wybory prezydenckie i lokalne w Afganistanie. Czy mają szansę zmienić coś w sytuacji tego kraju? A może wpłynąć na poprawę bezpieczeństwa naszych żołnierzy?

Wojciech Jagielski: - Raczej nie. Dobrze, że te wybory w ogóle się odbędą, ale trudno mieć nadzieję, że pozwolą na zakorzenienie demokracji, szczególnie tej w zachodnim stylu. W ogóle takie przeszczepy zachodnich pomysłów na inny grunt wydają się wątpliwe. Co więcej, poprzednie wybory w 2004 r. odbyły się w sytuacji pokoju. Dziś jest zupełnie inaczej.

- Do bojkotu tej elekcji wezwali talibowie. Na ile może być on skuteczny?

- Frekwencja w tych wyborach może być ważniejsza niż wynik, ale dziś można ją tylko zgadywać. Pokaże jednak, czy ludzie bardziej boją się talibów, czy rządu w Kabulu. Problemem może być apatia związana z rozczarowaniem niedotrzymanych przez Zachód obietnic. Niższa frekwencja to zły sygnał dla całej zachodniej misji w tym kraju. W tym także dla polskich żołnierzy. W 2004 r. Zachód miał wygraną wojnę, którą dziś musi toczyć od nowa. Amerykanie zdecydowali się jednak uderzyć na Irak, zanim zakończyli pracę w Afganistanie.

- Czyli faworyci są do siebie bardzo podobni...

- Różni ich raczej taktyka niż ideologia. Reprezentują nurt akceptowany przez Zachód. Rządowa strona polityki afgańskiej i tak rozstrzygana jest w Waszyngtonie, Londynie czy Brukseli. Kabul jest tylko punktem, do którego te decyzje docierają. I to, czy wygra Abdullah, czy Karzaj jest sprawą drugorzędną. Karzajowi zarzuca się obronę władzy za wszelką cenę, zawieranie sojuszy z podejrzanymi watażkami. Ale pozostali kandydaci robiliby na jego miejscu to samo. Zachód rozczarował się Karzajem i chętnie by się go pozbył, ale tak samo rozczarowałby się jego konkurentami.

- Mamy do czynienia z plebiscytem jednej strony sceny politycznej?

- W pewien sposób tak. Talibowie nie wierzą dziś w wybory, a nawet sens układania się z władzą. Liczą, że za 2-3 lata wojska zachodnie i tak wyjdą z kraju, a rząd upadnie. Nie ma więc z kim się układać. Muzułmańscy radykałowie nie wierzą w coś takiego jak demokracja i wybory w zachodnim wydaniu. Uważają je za wynalazek mający podporządkować Afganistan obcym. Zresztą, nawet jeżeli doszłoby do ich startu w wyborach, to czy świat zachodni zaakceptowałby taki wybór? Pamiętajmy, co się stało w Algierii. Wygrali radykałowie i skończyło się to wojskowym przewrotem, krwawą wojną domową. W Strefie Gazy demokratycznie doszedł do władzy Hamas. I co z tego? Demokratyczni zwycięzcy i tak karani są sankcjami, bo ich poglądy na świat i politykę zbyt bardzo różnią się od tych, które prezentuje Europa.

- Wszyscy główni kandydaci zapowiadają jednak, że będą negocjować z talibami.

- Każdy obiecuje koniec wojny, a nikt nie wierzy, by było to możliwe w inny sposób niż poprzez negocjacje. Nie wierzę jednak w żadne rozmowy, z których wyłączony byłby przywódca talibów mułła Omar. A kompromis z nim wydaje się niemożliwy przy obecności wojsk zachodnich. Koło się zamyka, gdyż ich wyjście może oznaczać rozpad armii rządowej na regionalne ugrupowania. Talibowie nie są jednak w Afganistanie tworem obcym. To nie tyle organizacja, co sposób myślenia. I skoro nie pozbyto się ich do końca w 2004 r., to jakaś forma porozumienia będzie musiała nastąpić.

- To lokalni politycy. Ale czy może ułożyć się z nimi Zachód?

- Może. Afgańczycy jako tacy nigdy Zachodowi nie zagrażali. Żaden Afgańczyk nie uczestniczył w zamachu terrorystycznym poza granicami swojego kraju, gdyż ich interesuje tylko sytuacja wewnętrzna. Obejmując władzę w 1996 r., zabiegali o dobre stosunki z Zachodem. I dogadaliby się z nim, gdyby nie sposób, w jaki traktowali kobiety i gdyby prezydentem nie był Clinton, szczególnie wyczulony na prawa człowieka. Niestety, talibowie nie umieli rządzić. W sytuacji gdy nie wsparł ich Zachód, doprowadzili kraj do upadku. A takim terytorium zajmują się chętnie wszyscy, którzy mają jakąś międzynarodową misję, chęć wszczynania światowych rewolucji. Tacy jak Osama bin Laden. To nie talibowie byli zagrożeniem dla świata, ale ich nieudolność.

Wojciech Jagielski

Dziennikarz i publicysta, współpracownik BBC i "Le Monde", wieloletni korespondent "Gazety Wyborczej" z Afganistanu i Czeczenii, autor kilku książek reporterskich o tej tematyce

Player otwiera się w nowej karcie przeglądarki