Wypadek śmigłowca z premierem na pokładzie
Lot powrotny premiera Leszka Millera z obchodów Barbórki w Lubinie miał przebiegać rutynowo. Wraz ze swoim zespołem, premier planował wylecieć z Lubina o 17:00 i dotrzeć do Warszawy o 19:00. Jednak podczas lądowania na Okęciu doszło do dramatycznego zdarzenia - awarii śmigłowca, którym podróżowali. Pilot został zmuszony do awaryjnego lądowania, w wyniku którego maszyna uległa poważnym uszkodzeniom. Wirniki zahaczyły o drzewa, a kadłub został zniszczony. Przyczyną wypadku, jak wykazało późniejsze śledztwo, było oblodzenie silników śmigłowca Mi-8, należącego do 36 Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego. Na szczęście wszyscy przeżyli upadek maszyny ale nie obyło się bez poszkodowanych. Sam Leszek Miller wylądował w szpitalu z połamanymi dwoma kręgami w odcinku piersiowym zaś oficer Biura Ochrony Rządu miał złamaną miednicę i połamane nogi.
Sprawdź: Piękne bliźniaczki zaśpiewały "100 lat" Kaczyńskiemu. Później rozebrały się dla panów
Po wypadku, prokuratura wojskowa postawiła pilotowi śmigłowca, Markowi Miłoszowi (wówczas majorowi i dowódcy załogi), zarzuty. Oskarżono go o celowe stworzenie zagrożenia katastrofą poprzez niezastosowanie ręcznego włączenia systemu przeciwoblodzeniowego oraz o nieumyślne doprowadzenie do wypadku. Pomimo trudnej sytuacji, Miłoszowi udało się bezpiecznie wylądować dzięki manewrowi autorotacji. Jednak w 2011 roku sąd ostatecznie i prawomocnie oczyścił go z wszelkich zarzutów. Tymczasem Miller mówił niedługo po wypadku, że gdyby nie umiejętności pilota, wszyscy pasażerowie "byliby dziś na cmentarzu". - Byliśmy radośni, że nikt nie zginął. Uważaliśmy, że pilot, pułkownik Miłosz po prostu ocalił nam życie. Nie mamy do niego pretensji. Wykonanie tego manewru w tamtych warunkach, w nocy – było czymś niezwykłym – dodawał w TVP Info. - Wielokrotnie wyrażałem nadzieję, że ppłk Marek Miłosz zostanie uniewinniony i bez przeszkód będzie mógł latać dalej - napisał w marcu 2010 r. na swoim blogu w Onecie.
Coroczne spotkania
W dziesiątą rocznicę wypadku Leszek Miller opowiadał o tym, jak to każdego roku ci, którzy przeżyli wypadek, spotykają się, by świętować fakt, że uszli z życiem z tego zdarzenia. - Po raz kolejny wracają wątki, gdzie kto siedział w helikopterze, a potem pod jakim drzewem kto leżał, jak czekaliśmy na karetki pogotowia, na straż pożarną - mówił wówczas w jednym z wywiadów.
Sprawdź: Radosław Sikorski był w związku z wybitną aktorką. "Był moją pierwszą, wielką miłością"
Miller wyznał, że tuż po wypadku „najbardziej bał się, że helikopter się zapali i wszyscy spłoną”. – Na każdym filmie, gdy helikopter zderza się z ziemią jest malowniczy wybuch. Gdyby nie warunki atmosferyczne, maszyna pewnie by się zapaliła – wyjaśnił. - Docierały do mnie różne opinie, ale po latach utwierdziłem się w przekonaniu, że był to wypadek. Dziś, jak co roku spotkamy się w gronie uczestników katastrofy Mi-8 i wypijemy za życie - dodawał na Twitterze.