Amerykański sen Jerzego Majcherczyka: Nie mógłbym istnieć bez marzeń...

2013-06-22 4:00

Odkrywca i podróżnik, badacz i reporter, naukowiec i prelegent, agent podróży i organizator wypraw. Członek prestiżowego The Explorers Club w Nowym Jorku. Autor książek wydawanych po angielsku i hiszpańsku. Do historii już przeszedł jako odkrywca najgłębszego na świecie kanionu - Colca w Peru. Wracał tam zresztą wielokrotnie, eksplorując zakątki, gdzie nigdy wcześniej nie stanęła ludzka stopa. Swoje podróżnicze doświadczenia przekazuje w barwnych i emocjonujących prelekcjach w klubach, szkołach i uniwersytetach wielu miast USA i świata. Marzyciel i pasjonat - jest niewyczerpanym źródłem nowych pomysłów na egzotyczne wyprawy i promotorem turystyki. Otrzymał wiele wyróżnień i odznaczeń. Współwłaściciel znanej agencji podróży Classic Travel w New Jersey. W 1996 roku założył Polonijny Klub Podróżnika. Czytelnikom "Super Expressu" opowiada, jak znalazł się w Stanach i jak spełniał się jego amerykański sen.

Tak naprawdę to los zadecydował za mnie i wybrał mi Stany. Po trwającej trzy lata odkrywczej wyprawie nie mogłem wracać do Polski. Wybuchł stan wojenny i wszystko diametralnie się zmieniło. W tym czasie byliśmy w Limie, po zakończeniu eksploracji Kanionu Colca. W reakcji na to, co się działo w Polsce, zorganizowałem razem z kolegami przedstawicielstwo Solidarności. Zorganizowaliśmy mszę świętą, wielki marsz ulicami Limy i koncerty, z których zebrane pieniądze wysłaliśmy do Watykanu, na pomoc polskim robotnikom.

W reakcji na taką działalność ambasada polska w Limie nakazała nam powrót do Polski, wręczając bilet lotniczy przez Moskwę. Odmówiliśmy. I wówczas zamknęła się droga powrotu do Ojczyzny.

Początkowo myślałem, że zostanę w Limie - miałem tam dziewczynę i niezłe perspektywy. Ale po marszu "Solidaridad con Solidarnosc" wszystko się zmieniło. Kilka dni po nim zapadłem na ciężką odmianę tyfusu jelit. Objawy tej choroby to m.in. narastająca gorączka i krańcowe wyczerpanie. Przez kilka dni leżałem chory w peruwiańskich domach u dobrych, nieznanych mi ludzi. Ale szansy na wyleczenie z choroby nie było, musiałem więc opuścić Peru.

Uratowali mnie dobrzy ludzie

Przed podróżą z Limy do Nowego Jorku miałem bardzo wysoką gorączkę. Można było na moim rozgrzanym ciele robić jajka sadzone. Sam nie wiem, jak doleciałem do Stanów. Ale czuwał nade mną dobry anioł.

Na amerykańskiej ziemi stanąłem dokładnie 4 lutego 1982 roku. Tuż po przylocie pomocną dłoń wyciągnął do mnie Franciszek Józef Proch, ówczesny szef Kongresu Polonii Amerykańskiej w Nowym Jorku. Zajął się mną po ojcowsku. Razem z żoną Tamarą przyjęli mnie do małego apartamentu, dali mi schronienie oraz znaleźli dla mnie lekarza, którym okazał się Janusz Bartos - wspaniały człowiek. Dzięki jego pomocy powoli stawałem na nogi, choć nie ukrywam, że było ciężko.

U państwa Proch mieszkałem do kwietnia. Gdy w końcu wyzdrowiałem, pojechałem do Casper w Wyoming, gdzie miałem przyjaciół.

Musiałem się nauczyć angielskiego. Z braku polskich książek uczyłem się z książek hiszpańskich. Kiedy już mogłem się w miarę dogadać, przeniosłem się do Denver i podjąłem pracę w hotelu, którego właścicielami byli Polacy. Zostałem tam złotą rączką - facetem od wszystkiego.

Niestety, niewiele mi płacono. Cały czas działałem społecznie na rzecz polskiego środowiska w Denver. W latach 1983-1984 założyłem i prowadziłem w Denver oddział organizacji Pomost. Od 1985 do 1991 roku współpracowałem też z Głosem Ameryki, Wolną Europą i Radio Marti.

Założyłem własną firmę

To był zwykły przypadek, sam nie wiedziałem, że mam takie zdolności, jeśli chodzi o budowlankę . Chyba dlatego, że mój ojciec był bednarzem.

Zaczęło się od tego, że ksiądz z polskiej parafii potrzebował kogoś do remontu dachu w szkole parafialnej. Okazało się, że robotę wykonałem bardzo solidnie. Założyłem więc firmę o nazwie Vistula Home Profesionals i rozpocząłem działalność w usługach naprawy dachów. Pierwsze dwa zamówienia źle wyceniłem i nic nie zarobiłem. Ale nauka nie poszła w las. Już po kilku miesiącach firma się rozrosła, zatrudniałem 17 osób.

Mnie ciągle jednak ciągnęło do mojej pasji, jaką jest podróżowanie.

Przez Waszyngton w objęcia Małgosi

W sierpniu 1984 roku jako reprezentant Polonii z Denver zostałem zaproszony na lunch do prezydenta Ronalda Reagana. Prosto z Waszyngtonu pojechałem do Nowego Jorku. Poznałem tam swoją obecną żonę Małgosię. Była to miłość od pierwszego wejrzenia, która trwa do dziś. Po 4 dniach od pierwszego spotkania oświadczyłem się, a już cztery miesiące później - dokładnie 30 grudnia - odbył się nasz ślub w katedrze św. Patryka na Manhattanie. Wesele trwało dwa dni. Wróciłem na chwilę do Denver, aby zamknąć swoją firmę, i postanowiłem się przenieść do Nowego Jorku.

Odtąd prowadzimy rodzinny biznes. Małgosia z wykształcenia jest agentem turystycznym, a ja jestem podróżnikiem odkrywcą, dlatego doskonale się uzupełniamy i tworzymy świetny zespół. Naszą dewizą są i zawsze były solidność oraz uczciwość. To się naprawdę opłaca!

Jestem człowiekiem bardzo wierzącym. Kilkakrotnie w swoim życiu otarłem się o śmierć i wiem, że Anioł Stróż czuwał nade mną i dzięki niemu wychodziłem z opresji. Jestem też długodystansowcem, marzycielem realistą. Staram się realizować postawione cele. Jeśli nie udaje mi się ich osiągnąć, biorę dystans i próbuję pokonać problem w inny sposób. To, co mam, osiągnąłem dzięki ciężkiej pracy oraz pasji.

Uwielbiam pracować w turystyce. A jeśli wykonuje się pracę, którą się kocha, człowiek się nie męczy. Praca musi przynosić satysfakcję, a jeśli jej nie przynosi, należy ją zmienić! Ja mam to szczęście, że w życiu zawodowym robię to, co naprawdę kocham. I moje marzenia stają się rzeczywistością.

Najważniejsze jest szczęście rodzinne

Mam trzech synów: Pawła, Piotra i Michała. Od dziecka byli wychowywani przez podróże. Choć urodzili się w Stanach na Manhattanie, to mówią, piszą i czytają w języku polskim, z czego jesteśmy z żoną bardzo dumni.

Dwóch młodszych synów pracuje razem z nami w agencji turystycznej Classic Travel. Cieszymy się, że udało się pokazać im świat. Dzięki temu mają dystans do życia. Cała trójka uczestniczyła ze mną w bardzo trudnej, powiedziałbym nawet ekstremalnej, a jednocześnie naukowej wyprawie Colca Condor 2009, w czasie której odkrywaliśmy dziewiczy odcinek Kanionu Colca.

Paweł był, oprócz profesora Marka Pozzi z Politechniki Śląskiej, głównym naukowcem wyprawy, a Piotrek pełnił funkcję medyka wyprawy i głównego specjalisty od sprzętu. Najmłodszy Michał dbał zaś o wyżywienie uczestników.

W czasie tej wyprawy Michał i ja o mały włos nie zginęliśmy. Co bardziej szokujące, przepowiedział nam to lokalny szaman w dniu rozpoczęcia wyprawy.

Moja kochanka - Rio Colca…

Moja żona Małgosia śmieje się, że nie mogę żyć bez swojej kochanki, którą od lat jest rzeka Colca. Poświęciłem jej sporo czasu. Wspomagam miejscową ludność. Patronuję razem z Polonijnym Klubem Podróżnika szkole podstawowej imienia Jana Pawła II w malutkiej wiosce Humabo leżącej na krawędzi kanionu na wysokości 3330 m n.p.m. Tam zaznałem największej przygody i zostawiłem najwięcej energii.

Uwielbiam tam wracać. Gdy będziecie czytać tę opowieść, ja właśnie będę w Peru, w drodze do Kanionu Colca. Będzie to moja sześćdziesiąta któraś tam podróż.

Nie mógłbym istnieć bez marzeń...

Tak - marzenia, które później zamieniam w pasję, czyli motor napędowy do działania, są dla mnie sensem życia. Mam takie na kilka miesięcy i takie na wiele lat. Mam ich jeszcze bardzo wiele i wierzę, że uda mi się je wszystkie zrealizować.

Player otwiera się w nowej karcie przeglądarki