Gdy pięć lat temu Joao Pereira de Souza (71 l.), emerytowany murarz z wioski pod Rio de Janeiro łowił ryby, zauważył na brzegu oceanu małego pingwina. Nieszczęśnik miał piórka zlepione ropą. Rybakowi zrobiło się żal niebożątka. Przez wiele dni czyścił ptaszysku pióra. Nadał pingwinowi imię Dindim i troszczył się o niego jak o własnego syna. Gdy ptak wyzdrowiał, trafił na wolność i odpłynął w siną dal. Joao zapłakał, myśląc, że już nigdy nie zobaczy skrzydlatego przyjaciela.
ZOBACZ TEŻ: Foki gwałcą pingwiny!
Ale gdy minął rok… Dindim znów pojawił się na plaży! Podbiegł wesoło do rybaka i pozwolił głaskać się po piórkach. Tak jest co roku od tamtej pory. Pingwiny tego gatunku gromadzą się na gody na samym krańcu Ameryki Południowej. Dindim musi za każdym razem przepływać aż osiem tysięcy kilometrów, by odwiedzić swego wybawcę.