Życzę każdemu takiego życia

2013-04-06 4:00

Człowiek z olbrzymią pasją i miłością do ludzi oraz języka - zarówno polskiego, jak i angielskiego. Alicja Paszkowska to osoba świetnie znana nowojorskiej Polonii. Prowadzi polsko-amerykańskie przedszkole "Skrzacik" na Ozone Park, a od ponad dwóch dekad uczy języka angielskiego, by pomóc rodakom - i nie tylko - w lepszym starcie w nowym życiu na "amerykańskiej ziemi". Tym razem Alicja Paszkowska opowiada nam, jak spełnia swój American Dream.

Do Stanów przyjechałam prawie 25 lat temu i miałam zostać tylko rok. Zaproszona zostałam przez dyrektora jednej ze szkół prywatnych do pracy w charakterze nauczyciela ESL.

Bardzo zależało mi na kontakcie z Amerykanami, gdyż w Polsce ukończyłam amerykanistykę. Nauczanie języka w szkole średniej, w której znalazłam zatrudnienie, było utrudnione. Nie miałam materiałów, z wyjątkiem polskich podręczników w wersji brytyjskiej. Testy z olimpiady były w wersji brytyjskiej, fonetyka i nomenklatura również. Przyjechałam zatem w poszukiwaniu materiałów dla moich uczniów oraz z chęcią lepszego poznania języka potocznego.

Po ulicach spacerowały szczury

Choć nie spałam dwie doby przed przylotem do USA, nie czułam zmęczenia po wylądowaniu na lotnisku JFK. Z zaciekawieniem oglądałam mijane samochody na autostradzie: były bardzo duże w porównaniu z naszymi "maluchami". Domy na Greenpoincie wydawały mi się natomiast niezbyt ciekawe... Trwał akurat strajk śmieciarzy, tony śmieci leżały na chodniku, a po nich spacerowały zadowolone szczury. Byłam w szoku. Nie przypuszczałam, że w tym pięknym kraju, który znałam z telewizji, może być tak... brudno. Na szczęście śmieci zostały szybko uprzątnięte, a ja już nie byłam tak przerażona, chodząc po ulicy.

Ameryce dużo brakowało do Polski

Na początku mojego pobytu wszystko porównywałam z Polską. Stosunek dzieci do rodziców, uczniów do nauczyciela (co nie wypadło na korzyść Ameryki), ekspedientek do klienta, jakości produktów itp. No cóż, w latach 80. nawet najtańsze produkty w USA były pachnące i lepsze niż te w Polsce.

Po dwóch miesiącach pobytu w Stanach wysłałam pierwszą paczkę do Polski. W paczce była pasta do zębów, mydło, adidasy dla męża, podkoszulki, kawa, herbata, słodycze, wszystko to, czego w tamtym okresie w Polsce brakowało. Ach, jakąż sprawiłam radość moim krewnym i znajomym...

O pozostaniu zdecydowały... pieluszki

Kiedy mój kontrakt wygasł, razem z mężem - który dojechał do mnie po roku - postanowiliśmy, że potomstwo urodzi się w USA. Pieluszki z tetry w Polsce i brak odżywek przekonały nas o chwilowym pozostaniu w Stanach.

W tym czasie dorabiałam korepetycjami, aż zgromadziłam tak dużą liczbę chętnych do nauki języka angielskiego, że postanowiłam otworzyć szkołę. Przekonał mnie do tego mój mąż, który nieustannie mnie wspiera i dopinguje. To on znalazł nowe mieszkanie, a na strychu, za przyzwoleniem właścicieli, pomógł mi stworzyć klasę. Po 10 latach, w trakcie których pracowałam nad własnymi podręcznikami, gdyż dostępne na rynku mnie nie zadowalały, przenieśliśmy się do własnego domu, gdzie wygospodarowaliśmy pomieszczenie na klasę. Mieszkanie w pobliżu pracy było bardzo dogodnym rozwiązaniem. Pozwalało mi poświęcić więcej czasu moim małym dzieciom, nie tracąc go na dojazdy.

Moi studenci zostawali magistrami

W pewnym momencie swojego życia chciałam wrócić do pracy w szkole publicznej, tylko na kilka godzin dziennie. Zamknąć szkołę i przedszkole. Nostryfikowałam dyplom, zrobiłam licencję nauczyciela i choć zamknęłam przedszkole na trzy lata, jakoś nie potrafiłam zrezygnować z pracy nauczyciela w mojej prywatnej szkole. Nie mogłam zostawić moich studentów. Pisałam kolejne publikacje i dobrze się czułam w roli dyrektora własnej szkoły. Moi studenci zostawali magistrami... więc i ja postanowiłam podnieść swoje kwalifikacje, robiąc doktorat. I tu znowu podtrzymywał mnie na duchu mój mąż oraz dorastające już dzieci.

Przełom: stworzenie prawdziwej szkoły

Pisałam kolejną publikację i zastanawiałam się, czy w Polsce też mogłabym otworzyć podobną szkołę. Wiedziałam, że tam nastąpiły pozytywne zmiany polityczne. Nie ukrywam, że w pewnym momencie chcieliśmy wracać do Polski. Nasi znajomi pootwierali biznesy, ale nieustannie narzekali na biurokrację. Wahałam się...

Sądzę, że przełomowym momentem była możliwość zakupu drugiego domu i stworzenie "prawdziwej" szkoły, już poza domem, choć w jego pobliżu.

Tymczasem nasza młodsza latorośl miała już cztery latka i zastanawialiśmy się nad przedszkolem dla niej. Zaczęłam myśleć o stworzeniu własnego i tym razem zdopingowali mnie studenci, którzy również mieli dzieci w wieku przedszkolnym. Po kilku miesiącach załatwiania potrzebnych dokumentów otworzyłam przedszkole "Skrzacik". Jedno piętro przeznaczyliśmy na szkołę, a drugie na przedszkole. Pracowałam od siódmej rano do późnej nocy. I tak już pozostało.

Największym sukcesem jest wspaniała rodzina

Obecnie czuję się kobietą spełnioną. Niewątpliwie osiągnęłam wiele, z punktu widzenia imigranta. Największym sukcesem jednak jest moja wspaniała rodzina. Wiem, że mogę na nią liczyć w każdej chwili. Nie straciłam autorytetu u moich własnych dzieci. Robię to, co lubię, i z radością idę do pracy. Mam mnóstwo znajomych i przyjaciół, życzliwych ludzi, wbrew wszelkim uwagom, że Polacy nie są sobie życzliwi. Życzę każdemu takiego życia.

Mam jeszcze wiele marzeń, które czekają na realizację. Pierwsze z nich… to chciałabym mieć więcej czasu dla rodziny, więcej czasu na napisanie kolejnej książki do nauki języka angielskiego. Chciałabym też zwiedzić miejsca, w których jeszcze nie byłam...

Player otwiera się w nowej karcie przeglądarki