Płk Edmund Klich: Rosjanie ukrywają, co się działo na wieży

2011-01-07 14:00

Na rzetelnym wyjaśnieniu smoleńskiej katastrofy powinno też zależeć stronie rosyjskiej - mówi płk Edmund Klich specjalnie dla "Super Expressu"

"Super Express": - Nie milkną echa polskiej odpowiedzi na raport MAK. W odpowiedzi na 210 stron raportu Polska przekazała 140 stron uwag. Jest on aż tak zły?

Płk Edmund Klich: - Część odpowiedzi to powtórzenie moich wniosków jako akredytowanego przy MAK o przekazanie polskiej stronie dokumentów, którymi dysponuje komisja pod przewodnictwem Tatiany Anodiny. Zajmują ok. 20 stron. Przekazaliśmy też wiele pytań, które mają rozwiać nasze wątpliwości co do luk, które w tym raporcie dostrzegliśmy. Oczywiście te pytania są różnej wagi.

Przeczytaj koniecznie: Prezydencki Tupolew zniknął z radarów na długo przed lotniskiem w Smoleńsku?! Nie wiadomo, bo zniknęły zapisy...

- Jakie są główne zastrzeżenia?

- Każdy może to inaczej oceniać. Moim zdaniem głównym zastrzeżeniem jest brak oceny pracy kontrolerów. Bez niej raport jest po prostu niepełny. Nawet jeśli przyjąć, że działania kontrolerów nie miały wpływu na samą katastrofę, powinny się w raporcie znaleźć.

- MAK od początku przyjął tezę o winie pilotów i wygląda na to, że nie zadał sobie trudu, żeby wyjść poza nią...

- Rosjanie przyjęli w badaniu przyczyn katastrofy procedury określone przez przepisy wykonywania lotów lotnictwa cywilnego w przestrzeni powietrznej Federacji Rosyjskiej. Jeśli działa się w oparciu o te cywilne dokumenty, to nie bierze się w ogóle pod uwagę działań kontrolerów na lotnisku wojskowym. Natomiast bada się działania pilotów, bo są tam opisane procedury obowiązujące załogi zagraniczne. Przyjęcie takiego podejścia, według MAK, zwalnia ich z obowiązku przeprowadzenia pełnej analizy.

- Komisja cywilna, jaką jest MAK, to dobry organ, żeby prowadzić badanie katastrofy na lotnisku wojskowym?

- Jest to oczywiście pewien problem, ale wynika on z nieścisłości prawnych. Oczywiście mogliśmy dopuścić, żeby badaniem zajęły się komisje wojskowe z Polski i Rosji, ale takiej współpracy nie określają żadne przepisy międzynarodowe, w tym porozumienie polsko-rosyjskie z 1993 roku. Przyjmując ten wariant, nie mielibyśmy oparcia w żadnym dokumencie międzynarodowym, żeby domagać się materiałów zebranych przez Rosjan w czasie badania. Bez tych materiałów nie mielibyśmy argumentów, żeby podważyć jakiekolwiek ustalenia MAK.

- Jak przebiegała współpraca z rosyjskimi wojskowymi?

- Nie dostaliśmy wszystkich dokumentów, z którymi chcieliśmy się zapoznać. Zbywano nas, tłumacząc się względami tajemnicy wojskowej. A bez tych materiałów trudno jest zbadać działania np. kontrolerów lotu. Nie znamy procedur, jakimi powinni się oni kierować i nie wiemy, czy działali zgodnie z nimi, czy nie. Bez tej wiedzy możemy jedynie oceniać zachowanie kontrolerów, ale bez odpowiedniej dokumentacji ta ocena nie będzie miała właściwej wartości dowodowej.

- Wątpliwości budził stan lotniska i różnice w jego wyposażeniu z 7 i 10 kwietnia. Udało się coś ustalić?

- Według dokumentów, które nam przekazano, nie ma żadnych podejrzeń, że miałby się on różnić.

- Wiadomo już, czy lot prezydenckiego samolotu był cywilny czy wojskowy?

- Można założyć, że pewna część tego lotu była cywilna. Jednak, jeśli weźmiemy pod uwagę, że między załogą samolotu a obsługą lotniska, które jest przecież lotniskiem wojskowym, doszło do współpracy przy naprowadzaniu, okaże się, że uznanie lotu za czysto cywilny jest kłopotliwe. Jak można oceniać, że cały lot przebiega według przepisów cywilnych, skoro kontrolerzy nie mieli uprawnień i nie znali przepisów wykonywania lotów w lotnictwie cywilnym?

- Na pokładzie miał być tzw. lider, czyli rosyjski pilot znający lotnisko, który miał pomagać załodze. Dlaczego go zabrakło?

- Wewnętrzne przepisy wojskowe nakazują obecność lidera, aby móc wydać pozwolenie na lądowanie na lotnisku wojskowym. Polska strona zrezygnowała z jego obecności. Kiedy i dlaczego, tego nie wiem. Nie dostałem w tej sprawie dokumentów. Jednak to, że jedna strona rezygnuje, nie znaczy, że druga strona ma się zgodzić. Jeśli mamy jakieś przepisy, które nas obowiązują, to nie możemy pozwolić, żeby druga strona je ignorowała. Jeśli Rosjanie jasno postawiliby sprawę, ten lider na pokładzie musiałby się znaleźć, inaczej lot nie mógłby się odbyć.

- Polska opinia publiczna swego czasu niepokoiła się o wrak tupolewa, który przecież zawsze jest dowodem w badaniach katastrof lotniczych. Nonszalancja, z jaką go potraktowano, nie dodaje wiarygodności Rosjanom.

- Oczywiście, wrak jest zawsze dowodem. Jednak dla ustalenia przyczyn katastrofy najważniejsze są rejestratory lotu, czyli tzw. czarne skrzynki, które wyszły cało z wypadku. Mają pełne dane dotyczące parametrów lotu i tego, co działo się z samolotem w każdej sekundzie lotu. To na podstawie tych informacji badacze są w stanie ustalić, jak zachowywał się Tu-154 w czasie feralnego lotu, i wyciągnąć wnioski co do przyczyn katastrofy. Jeśli rejestratory by się nie zachowały, wtedy badanie wraku nabiera zdecydowanie większego znaczenia w ustaleniu przyczyn katastrofy. Jednak takie badanie nie byłoby tak precyzyjne, jak analiza danych zawartych w czarnych skrzynkach.

- Jest jeszcze wiele innych wątpliwości dotyczących roli Rosjan w locie prezydenckiego tupolewa, np. takich, czy dane podejścia, którymi dysponowali piloci, były aktualne...

- Są to wszystko szczegóły, które uwiarygadniałyby raport, ale niestety ich nie dostaliśmy. Jeżeli wszystkie okoliczności są jasno i precyzyjnie wyjaśnione, to dodaje to raportowi wiarygodności. Jeśli ktoś zadaje pytanie, to oczekuje wyczerpującej odpowiedzi. Uzyskując pełną odpowiedź, nie ma podstaw, by żywić jakiekolwiek wątpliwości do jej rzetelności. W raporcie MAK pojawia się mnóstwo pytań i wątpliwości. Moim zdaniem, zupełnie niepotrzebnie. Na rzetelnym wyjaśnieniu sprawy powinno też zależeć stronie rosyjskiej.

- Czy dochodzenie MAK i raport, który sporządził, to modelowy przykład tego, jak bada się katastrofę lotniczą?

- Nie użyłbym chyba słowa modelowy. Szczególnie jeśli chodzi o raport. Nasza rozmowa pokazuje, że zbyt dużo jest niejasności. Polska opinia publiczna oczekuje jednak, że tych niejasności nie będzie i jako badacze podamy wyczerpującą informację o tym, jak doszło do katastrofy i jaką rolę odegrała załoga i obsługa naziemna. Oczywiście dane, które posiadamy, są wystarczające, żeby opisać tę katastrofę. Moc dowodowa pewnych elementów będzie mniejsza, jeśli nie będziemy mieli poparcia w dokumentach. Możemy napisać, że lotnisko "prawdopodobnie powinno być zamknięte". Ale jeśli nie mamy jasnych zasad, które ustalają, kiedy ma być ono zamknięte, to niczego nie możemy powiedzieć z całą pewnością.

- Szef MSWiA Jerzy Miller zapowiedział powstanie polskiego raportu. Pana zdaniem uda się jeszcze wypracować wspólny raport?

- Chciałbym, żeby tak się stało. Trzeba jednak woli nie tylko badaczy. Impuls musi pójść z góry. Jeśli jakaś grupa osób przyjęła taki wariant, to musimy mieć bodziec, żeby zmienić to podejście. Większość tych uwag przedstawiałem już MAK-owi. Jeśli wcześniej tego nie przyjęli, to trudno znaleźć podstawę, żeby mogli przyjąć teraz. Być może zdecydowane stanowisko naszej strony i szum medialny sprawią, że przyjmą nasz punkt widzenia i uwzględnią go w swoim raporcie.

Płk Edmund Klich

Szef Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych