Sławomir Jastrzębowski: Piesiewicz w sieci własnych słów

2011-09-01 10:48

Krzysztof Piesiewicz zrezygnował z kandydowania do Senatu. Zrobił to po tym, jak sąd skazał jego szantażystów na kary więzienia. Ten wyrok uświadomił wszystkim rzecz nie do zaakceptowania: oto polski senator uległ szantażowi. Nie ma większego niebezpieczeństwa dla Polski od polityków, którymi szantażyści mogą manipulować. Piesiewiczem mogli.

Jego decyzja była jednak zaskoczeniem dla wielu osób. Pożal się Boże elitki dziennikarskie włożyły wiele wysiłku, żeby reanimować Piesiewicza, i żeby pokazywać go wyłącznie jako ofiarę pozbawionych skrupułów przestępców.

Pewien redaktor pewnego tygodnika utoczył nawet na tę okazję taką kulkę: "Czy Piesiewicz powinien kandydować? Odpowiadam - ma obowiązek". Elitki dziennikarskie zaangażowały się w obronę swojego człowieka tak dalece, że zapomniały o fakcie zarzutów prokuratora w sprawie posiadania i udostępniania narkotyków przez senatora, a także o sprawie dotyczącej właśnie jego absolutnej podatności na szantaż.

Nie udało się. Piesiewicz nie będzie senatorem. I nie powinien być, ponieważ jest kompletnie niewiarygodny. Niewiarygodne są jego tłumaczenia z feralnego epizodu z szantażystkami, o którym mówi, że nie był świadomy tego, co się dzieje.

Jak na człowieka nieświadomego, wyjątkowo świadomie tłumaczył, jak zażywać "lekarstwa nosem". Niewiarygodne są także jego słowa z wczorajszego wywiadu w "Wyborczej". Piesiewicz pytany, czy nie zrobił błędu, utajniając proces w sprawie szantażu, odpowiada: "Nie. Bo w aktach tej sprawy jest bardzo dużo tak zwanych legend, czyli opowiadania przez oskarżonych różnych historii, które nie miały miejsca. I sąd by stworzył scenę, która pozwalałaby te legendy mnożyć".

Po chwili ten sam Piesiewicz na temat tych samych akt mówi: "Ja - proszę mi wierzyć - nie miałem nawet siły czytać akt". Nie czytał, a wie doskonale, jakie są w nich legendy. Jak mu wierzyć?