Tadeusz Płużański: Rozpłynęli się we mgle

2011-01-22 13:00

Zima 2011 roku. Po wielkim śniegu, a potem roztopach kraj obiegła informacja, że zamierza nas zaatakować jedno z ościennych mocarstw. W tym czasie premier RP przebywa za granicą. Razem z rodziną szusuje na nartach we włoskich Dolomitach. Wypoczywa też rządowy spec od wizerunku, co zapowiada PR-owską klapę.

Prezydent RP zaniemógł (czy to nowa odmiana strasznego wirusa - choroba smoleńska?). A doradcy głowy państwa? Rozpłynęli się we mgle. Wszyscy jak jeden mąż. No, może z wyjątkiem niezastąpionego polityka - profesora, który kreuje teraz politykę historyczną dużego Pałacu. Ten odnalazł się w jednym z telewizyjnych programów. Pytany przez dziennikarza o zagrożenie z wrodzonym sobie wdziękiem odparował, że to zapewne prowokacja opozycji. A nawet jeśli, to przecież nic strasznego - każdy może zostać napadnięty. Znamy takie przypadki z historii, nawet naszej własnej. Doradca ma wiedzę i mądrość życiową - już z niejednego pieca chleb jadł.

Przeczytaj koniecznie: Kempa: Premier Tusk okazał się tchórzem, zdradził nas i znieważył. Mój rząd mnie opuścił, nie obronił przed atakiem Rosjan

A co robi szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego, strażnik naszego bezpieczeństwa właśnie? Nie wiadomo. Nie ma również drugiej osoby w państwie - marszałka Sejmu. Ten przynajmniej kalkuluje - lepiej się schować, a potem całą winę zrzucić na premiera. I ty, Brutusie, przeciwko mnie - szepnie potem premier koledze z boiska.

No dobrze, mamy jeszcze ministrów. Przydadzą się wreszcie. Ale tu też rozczarowanie. Szef dyplomacji - nieobecny. Szef MSWiA - nieobecny. Szef MON - podobnie. Zaszył się też (przestraszył?) wicepremier, szef partii koalicyjnej. Dziennikarzom udaje się w końcu dotrzeć do ministra - rzecznika rządu. Jak zwykle najlepiej poinformowany mówi, że słyszał co nieco o jakichś prowokacjach na granicy, ale przecież z sąsiadem łączą nas nierozerwalne więzy przyjaźni - ostatnio wyjątkowo gorącej, przechodzącej w obłapianie się - i nie ma żadnych powodów, aby jego szef, premier, przerywał zasłużony odpoczynek.

Tymczasem o świcie nieprzyjacielskie wojska w kilku miejscach łamią graniczne szlabany, wdeptując w błoto polskiego orła. Z głębokiej mgły wyłaniają się czołgi. O godzinie 10.00 w swojej stolicy, przy pięknej pogodzie i w świetle kamer agresor przedstawia pisemne i audiowizualne powody.

Przekonuje, że to nie agresja, ale prawdziwe wyzwolenie. Na ten pokaz siły i pychy przedstawiciel Polski nie zostaje zaproszony. Ważni są zachodni korespondenci, którzy do końca dnia będą bombardowali świat odmienianym przez przypadki słowem wyzwolenie. Działające w Polsce media powtarzają to bezkrytycznie.

Patrz też: Jarosław Kaczyński atakuje Tuska: Nie ściskałbym się z Putinem!

A władze RP? Nadal nie reagują, bo… nikogo nie ma. Czyżby znów uciekły do Rumunii? A może źle ich oceniamy? Na pewno tworzą już nowe Podziemne Państwo. Jednak w ciągu dwóch godzin wróg podchodzi pod stolicę. Wtedy ponownie do akcji wkracza minister rzecznik. Mówi, że najazd stał się faktem i wobec zaistniałej sytuacji premier postanowił jednak wrócić z urlopu.

Dalej agresor wyzwoliciel informuje, że wszystkiemu winna jest Polska. Winni są polscy piloci ze specjalnego pułku, bo mają za mało kompetencji, a za dużo empatii. Szczególnie winny jest polski pijany generał (wcześniej pijany miał być prezydent, ale jakoś nie udało się tego "udowodnić"). Ten news najbardziej trafia do wyobraźni świata. Konkluzja jest jasna - całkowitą odpowiedzialność ponosi ofiara. Dlatego trzeba było ją uświadomić, wyzwolić przez prawdę.

Przywódcy podbitego państwa konsekwentnie milczą. Przeraźliwa cisza trwa przez wiele godzin. Oniemiały naród czeka, ale władza nie daje znaku życia. Żadnego orędzia, żadnego wsparcia. A może premiera aresztowano? Tego też nie wiemy. Dopiero wieczorem Polska może odetchnąć. Przed odbiornikami występuje minister spraw wewnętrznych. Uspokaja, że… agresję popiera, rozumie jej powody, ale to tylko część prawdy - bo my też mamy swoją, która w najbliższym czasie zostanie ujawniona. Stawia kropkę nad i.

Później okazuje się, że rząd przynajmniej dzień wcześniej wiedział o zagrożeniu, ale... sprawę zbagatelizował. Jeszcze później usłyszeliśmy, że katastrofie mógł zapobiec kilka miesięcy wcześniej, kiedy zdobył ważne nagrania, ale... nie zrobił z nich użytku, żeby nie drażnić niedźwiedzia. Naiwność? Głupota? Strach? A może skutki nieodwzajemnionej miłości?

Prawie tydzień później władze ujarzmionego narodu odpowiadają na agresję. Ofiara przedstawia argumenty, że nie tylko ona jest winna. Występuje, kłóci się w Sejmie. Ale w globalnej wiosce nikt już tego nie chce słuchać.

Czy to możliwy scenariusz? Nie, tylko polityczne science fiction. Ale właśnie minęła kolejna rocznica "wyzwolenia" Warszawy 17 stycznia 1945 roku, a właściwie jej ruin. To była też agresja. A może faktycznie żadnych analogii tu nie ma. Przecież premier III RP mówi, że uratował pokój. On jest najważniejszy, a pacyfistów się nie rozlicza.