- Oskarżona spowodowała nożem głęboką ranę ciętą prawej ręki, skutkującą przecięciem tętnicy kciuka, czym doprowadziła do zgonu pokrzywdzonego wskutek wykrwawienia - grzmiał na sali sądowej prokurator. Renata J. do winy się nie przyznała. Twierdzi, że jej ukochany zmarł przez przypadek.
Tragicznego dnia mężczyzna wrócił wieczorem do domu. - Zaczął się ze mną kłócić. Poszedł do kuchni po nóż i zaczął mi nim grozić. Udało mi się nóż wyrwać. Trzymałam go przed sobą. On wtedy chciał mi go zabrać. Musiał złapać za ostrze i się sam skaleczył - opisywała. - Nie przypuszczałam, że coś mu grozi. Położyłam się spać. Rano znalazłam Tomka leżącego na podłodze w kałuży krwi. Nie chciałam go zabić - zapewniała.
Tej wersji nie potwierdza jej zachowanie. Kiedy bowiem znalazła zwłoki, wyszła z domu, pojechała do matki zabitego i powiedziała, że mężczyzna wyrzucił ją z domu. Gdy kobiety wspólnie wróciły na miejsce zbrodni, Renata J. udawała zszokowaną i utrzymywała, że Tomasz P. żył, gdy opuszczała mieszkanie. Teraz za spowodowanie ciężkiego uszczerbku na zdrowiu, którego skutkiem była śmierć, grozi jej do 12 lat więzienia.
Zobacz: Wielkopolskie. Będę kaleką, bo kierowca wietrzył autobus