Tomasz Konieczny

i

Autor: Krzysztof Bieliński Tomasza Koniecznego można podziwiać w warszawskiej Operze Narodowej w "Cardillacu" w reżyserii Mariusza Trelińskiego

Pandemia niszczy ludzi sztuki - mówi jeden z najwybitniejszych polskich śpiewaków operowych

2021-07-13 12:36

Tomasz Konieczny, jeden z najwybitniejszych polskich śpiewaków operowych, w wywiadzie dla "Super Expressu" mówi o skutkach pandemii dla opery i ludzi sztuki w ogóle. "To dramat. Ci ludzie byli przecież kształceni przez kilkanaście lat. Włożono masę pieniędzy, by wykształcić znakomitych instrumentalistów i nagle przyszła pandemia i pozostawiono tych ludzi samych sobie" - mówi Tomasz Konieczny.

Tomasz Konieczny to światowej sławy bas-baryton, który z sukcesami występuje na wielu scenach operowych. Na co dzień związany jest z Operą Wiedeńską, ale gra także w najważniejszych teatrach operowych świata. Tomasza Koniecznego można podziwiać także w Polsce. W warszawskiej Operze Narodowej występuje w "Cardillacu" w reżyserii Mariusza Trelińskiego. Jak pandemia wpłynęła na karierę Tomasza Koniecznego i jego kolegów? Czy pandemia oznacza koniec opery, jaką znamy? I czy można być artystą, kiedy musisz pracować na kasie w supermarkecie, żeby przeżyć?

„Super Express”: - Ile występów przed publicznością udało się panu zaliczyć od początku pandemii?

Tomasz Konieczny: - Jestem tym, który miał w czasie pandemii ogromnego farta. Zwłaszcza w drugim jej roku. Miałem bowiem podpisane umowy z madryckim Teatro Real, który mimo koronawirusa grał cały czas, więc nie było tak, że nie było okazji, by występować przed publicznością. Natomiast w pierwszym roku pandemii rzeczywiście było marnie.

- Było aż tak źle?

- Między marcem a majem 2020 r. wypadło mi bardzo dużo zaplanowanych spektakli, zwłaszcza w Operze Wiedeńskiej, gdzie odwołano 17 przedstawień z moim udziałem. Dopiero czerwiec przyniósł zmianę i występy w bardzo ostrym reżimie sanitarnym.

- Po pierwszym szoku pandemicznym teatry operowe wróciły?

- Rzeczywiście, sezon teatralny, który rozpoczął się we wrześniu przyniósł zdecydowaną odmianę. Miałem szczęście występować nie tylko w Operze Wiedeńskiej, ale także w Operze Narodowej w Warszawie. Pojawiła się też wspaniała możliwość występu w czasie powtórnego otwarcia mediolańskiej La Scali, gdzie śpiewałem IX symfonię Beethovena.

- Końcówka ubiegłego roku, kiedy wszędzie zamykano teatry, bardzo skomplikowała panu artystyczne życie?

- Od listopada znów przyszedł lockdown, co wstrzymało występy przed publicznością. W listopadzie i grudniu kompletnie się one skończyły, ale byliśmy umówieni z Symfonią Varsovią na wykonanie VI symfonii Pendereckiego, którą zagraliśmy online. W ogóle czas pandemii i lockdownów to dość paradoksalny okres, kiedy rzeczywiście występy przed publicznością były znacząco ograniczone, ale okazało się, że nagle mam jeszcze mniej czasu niż w czasach normalności. Cały czas uczyłem się nowych partii, więc na brak zajęć, w przeciwieństwie do wielu moich kolegów, nie mogłem narzekać.

- Wspomniał pan o Operze Narodowej. Udało się w niej wystawić po raz pierwszy na polskich scenach „Cardillaca” Paula Hindemitha w reżyserii Mariusza Trelińskiego. Pod koniec czerwca odbyła się premiera.

- Rzeczywiście, pandemia trochę pokrzyżowała nam szyki, bo przez sześć miesięcy z przerwami trwały próby do „Cardillaca”. Pierwszy blok prób był w styczniu. Wróciliśmy do nich w marcu, kiedy wróciłem z występów w Madrycie. Potem znów w kwietniu. Mieliśmy wtedy prowizoryczny pokaz, rodzaj premiery. Wtedy nikt bowiem nie wiedział, czy w ogóle uda się zagrać dla publiczności w tym sezonie. Kiedy okazało się, że jednak sceny teatralne się otworzą, Opera Narodowa szybko zorganizowała trzy spektakle, które teraz się odbyły. Widać, że łatwo nie jest. Boleję bardzo nad sytuacją, która dotknęła środowisko, bo jestem jednym z niewielu artystów, którzy mają co robić w tym czasie. Większość, niestety, pozostaje bez pracy.

- Wielu artystów musiało się na czas pandemii wręcz przebranżowić, żeby przeżyć. Wcale nierzadkie są przecież sytuacje, kiedy ktoś zamiast grać koncerty rozwozi jedzenie z restauracji, ktoś inny pracuje na kasie w supermarkecie. To niezwykły dramat dla kultury.

- Tak, to dramat. Ci ludzie byli przecież kształceni przez kilkanaście lat. Włożono masę pieniędzy, by wykształcić znakomitych instrumentalistów i nagle przyszła pandemia i pozostawiono tych ludzi samych sobie. Ja mam to szczęście, że osiągnąłem sukces w zawodzie i łatwiej mi jest organizować sobie niekonwencjonalne przedsięwzięcia artystyczne, ale jest przecież cała masa ludzi, którzy są zatrudnieni w zespołach – chórzystów czy kolegów w orkiestrach, czy wręcz śpiewaków i aktorów freelancerów, którzy pracowali na angażach. Proszę więc sobie teraz wyobrazić 16 miesięcy bez żadnego zatrudnienia.

- Ale czy to jest tylko problem polski?

- To problem globalny. Generalnie czujemy się pozostawieni przez instytucje sami sobie. Wiele sił politycznych zostawiło te sprawy dyrektorom teatrów i, niestety, niewielu z nich potrafiło wyjść naprzeciw potrzebom artystów. Pandemia dość szybko przewartościowała to, co było normą.

- To znaczy?

- Choćby w Niemczech umowa podpisana przez teatr z artystą była świętością. Nawet jeśli odwoływano spektakle, honoraria wypłacano. W okresie pandemii okazało się, że wszystko jest relatywne. Mam kolegów z Zachodu, którzy są wybitnymi artystami, ale przez pandemię odeszli z zawodu. Koledzy, którzy są tuż przed emeryturą, też już machnęli ręką. Mam koleżankę, z którą występowałem w Salzburgu w „Żołnierzach” Zimmermana. To była głośna premiera, która zrobiła ogromną furorę. I mimo to wspomniana koleżanka pisała, że od kwietnia 2020 r. musi pracować na kasie w sklepie. To jest po prostu przerażające, że wybitni artyści muszą się chwytać takich zajęć, by przeżyć.

- Widzi pan na horyzoncie jakąś nadzieję, że kultura w końcu wróci do elementarnej normalności?

- Z dużą nadzieją patrzę na szczepienia. Szczepionki na covid okazały się bardzo skuteczne i bez wątpienia trzeba stworzyć procedury, które zaszczepionym pozwolą brać udział w wydarzeniach kulturalnych. To bardzo ułatwi ich organizację. Potrzebujemy rozwiązań, które nie zamkną teatrów nawet w sytuacji niemal pełnego lockdownu, żeby kultura mogła funkcjonować. Zawsze powtarzam, że kultura to nie jest luksus. To coś niezbędnego do życia, tak samo jak chleb czy woda. Oczywiście, bez wody człowiek przeżyje trzy dni, bez jedzenia trzydzieści, a bez kultury nawet szesnaście miesięcy. Ale bez niej zaczynają się kłopoty. Sztuka pełni bardzo ważną funkcję społeczną i kluczową dla ludzkiej mentalności. To rytuał, którego każdy z nas potrzebuje. Jeśli politycy tego nie dostrzegą, to współczuję przyszłym pokoleniom. Bez kultury wszyscy bowiem zdziczejemy. Wiem, że politykom najłatwiej zamykać teatry, ale to bardzo krótkowzroczne myślenie.

- Pandemia zmieniła formy obcowania z kulturą. Najbardziej to chyba widać w filmie, który z sal kinowych w dużej mierze przeprowadził się na platformy streamingowe. Wiele premier tam miało swoje miejsce. Myśli pan, że operę te zmiany też dotkną?

- Moim zdaniem, opera nie ma racji bytu w sieci. Spektakle operowe to jednak sala teatralna, to kontakt z publicznością. Bez tego nie ma opery i wiem, że widzowie myślą o tym podobnie. Nie boję się więc, że nagle ta forma sztuki na stałe przeniesie się do sieci. Myślę zresztą, że podobnie będzie z innymi dziedzinami kultury. Dopóki ludzie będą chcieli się spotykać i wspólnie coś przeżywać, póty sale kinowe i koncertowe będą potrzebne.

Rozmawiał Tomasz Walczak