Aleksander Łukaszenka

i

Autor: East News

Rosyjskie czołgi rozjadą białoruską rewolucję? Łukaszenka prosi Putina o pomoc. ANALIZA Tomasza Walczaka

2020-08-16 15:06

Nie udało się zgnieść społecznego buntu stalinowskim terrorem, nie udaje się „polityką miłości”. Choć białoruski reżim liczył, że odpuszczenie represji sprawi, iż protesty przeciwko Alaksandrowi Łukaszence znudzą się wściekłym Białorusinom, nic nie wskazuje na to, żeby atmosfera rewolucyjna miała opuścić granice naszego wschodniego sąsiada. Tymczasem Łukaszenka dzwoni do Putina, prosząc o pomoc i straszy interwencją rosyjskiej armii. Ale to tylko blef.

W sobotę Łukaszenka mówił, że rozmawiał z rosyjskim prezydentem, który zapewnił go, że na prośbę władz w Mińsku, Moskwa przyjdzie z pomocą w ramach porozumień wojskowych. Pojawiło się pytanie, czy Kreml otwarcie, a nawet zbrojnie stanie w obronie chwiejącego się reżimu, mając za pretekst propagandową narrację Łukaszenki, że NATO ostrzy sobie zęby na Białoruś. Zdaniem białoruskich władz zagrożone ma być bezpieczeństwo nie tylko ich kraju, ale także całego bloku prorosyjskiego. Podobną narrację można znaleźć wśród propagandystów z orbity Putina, ale Rosja wyjątkowo wstrzemięźliwie reaguje na wydarzenia na Białorusi.

Kreml wyraźnie przyjął postawę wyczekującą. Choć jeszcze kilka dni temu wydawało się, że reżim opanował sytuację i zgasił społeczny bunt, on z dnia na dzień narasta. Nie tylko dziesiątki a nawet setki tysięcy ludzi wychodzi na ulice wielu białoruskich miast i miasteczek (w momencie, kiedy piszę ten tekst, w Mińsku rozpoczyna się największe zgromadzenie w historii niepodległej Białorusi – marsz wolności), ale też wybuchają kolejne strajki w państwowych zakładach przemysłowych. Łukaszenka nie może już mówić, że to zdegenerowana bezrobotna młodzież próbuje podpalić ojczyznę. Protestują wszystkie klasy społeczne, wszystkie regiony, każda grupa wiekowa. Zbuntowani Białorusini żądają odejścia Łukaszenki i coraz częściej do tego buntu zaczynają przyłączać się kolejne elementy, które do tej pory były filarami i gwarantem trwania systemu.

Zaczęło się zaraz po wyborach, kiedy współpracy odmówiły zawsze wierne komisje wyborcze. Przez lata uczestniczyły w fałszowaniu wyników, ale tym razem wielu członków komisji odmówiło podpisywania sfałszowanych protokołów. To był pierwszy sygnał, że reżim się kruszy. W kolejnych dniach z pracy zaczęli odchodzić państwowi urzędnicy, nawet wysokiego szczebla, popularni prezenterzy państwowej telewizji, którzy przez lata bez mrugnięcia okiem dawali twarz państwowej propagandzie. W sobotę kulminacją problemów na odcinku propagandowym był protest pracowników państwowej telewizji BT. Nastroje miała uspokoić misja wysłana przez Łukaszenkę, ale szefowej Rady Republiki Natalia Kaczanowa i rzeczniczce prasowej prezydenta Natalia Ejsmont, nie udało przemówić się do rozsądku protestującym.

Znamienna była postawa metropolity Pawła, przywódcy białoruskiej cerkwi prawosławnej, który najpierw tuż po wyborach pogratulował wyboru Łukaszence, by kilka dni później przepraszać za „przedwczesne” gratulacje. Rzecznik cerkwi poinformował, że „metropolita dostał informacje o wydarzeniach na Białorusi, widział filmy z zatrzymań, oburzył się, był przerażony i zmartwiony”. Wziąwszy pod uwagę, że białoruska Cerkiew nie jest kościołem autokefalicznym, ale ekspozyturą patriarchatu moskiewskiego, znanego ze swojej bliskości do Kremla, ta deklaracja mówi wiele.

Na Kremlu to wszystko wiedzą i widzą. Z jednej strony słabnący Łukaszenka, z drugiej strony coraz bardziej pewne siebie społeczeństwo białoruskie. Jak się wydaje, Putin nie będzie chciał się otwarcie zaangażować w ratowanie Łukaszenki. Zresztą nie ma w zwyczaju ratowania upadających, choć zaprzyjaźnionych satrapów. Dla Kremla władza Łukaszenki nie jest celem samym w sobie. Najważniejsze jest to, by utrzymać na Białorusi swoje wpływy i nie pozwolić na dryf tego kraju w stronę Zachodu. Otwartej interwencji na rzecz Łukaszenki nie będzie tym bardziej, że Kreml nie jest głupi i odrobił ukraińskie lekcje: rosyjska agresja na ten kraj na dobre zerwała „braterskie” więzi Ukraińców z Rosjanami, tworząc żyzne podglebie dla antyrosyjskich nastrojów.

Putin wie doskonale, że Białorusini może i są dziś antyłukaszenkowscy, ale nie są antyrosyjscy. „Zielone ludziki”, czołgi, specnaz – to łatwo odwróciłoby nastroje. Na ulicach protestujący chodzą z transparentami „Razbieriomsja biez Putina” (Poradzimy sobie bez Putina) i takie nastroje w społeczeństwie panują. Co więcej Putin wie, że nie ma wśród Białorusinów zgody na traktowanie kraju jak kolonii rosyjskiej, w której metropolia nagą siłą przywraca wygodny dla niej porządek. Kiedy Rosja próbowała wymusić na Łukaszence „pogłębioną integrację”, która oznaczałaby znaczące ograniczenie suwerenności Białorusi, jej mieszkańcy pytani o tę perspektywę, twardo powiedzieli „NIET”! Tylko 7 proc. Białorusinów jest za włączeniem ich kraju w granice Rosji. Tylko 25 proc. chciałoby „pogłębionej integracji”. Cała reszta chce relacji partnerskich. Tego zignorować się nie da.

Jest i aspekt ekonomiczny: interwencja Rosji oznaczałaby wzięcie odpowiedzialności za kraj, w którym mieszka 10 mln ludzi i którego powierzchnia to 2/3 terytorium Polski. Na to Moskwy nie stać. Co innego dotowanie Białorusi tanimi surowcami i kolejne pożyczki na utrzymanie gospodarki na powierzchni, a co innego rządzenie krajem.

Oczywiście, żelazny uścisk Rosji nie zostanie poluzowany, ale utrzymanie Białorusi w rosyjskiej strefie wpływów będzie prowadzone w bardziej subtelny, zakulisowy sposób. Jeśli Kreml uzna, że Łukaszenka nie ma sytuacji pod kontrolą i białoruski bunt zamienia się w kolejną „kolorową rewolucję”, będzie próbować dokonać przewrotu pałacowego, osadzając kogoś, kto będzie borykał się z problemami wewnętrznymi Białorusi, ale jednocześnie bezapelacyjnie będzie po stronie Rosji.