Tomasz Walczak

i

Autor: Piotr Grzybowski Tomasz Walczak

Tomasz Walczak: Liberalne jeremiady ze śmietnika historii

2019-11-20 14:39

Polska od kilku lat nie jest już ziemią obiecaną dla fundamentalistów rynkowych. Odkąd PiS doszedł w 2015 r. do władzy i zmienił wektory polityki społecznej, coraz trudniej im odnaleźć się w rzeczywistości, w której neoliberalne dogmaty możliwie najniższych podatków, państwa minimalnego, dopieszczającego „zaradnych i przedsiębiorczych” kosztem „leniwych i roszczeniowych” nie są już jedyną możliwą i pożądaną doktryną społeczno-ekonomiczną. Jeśli polityka społeczna PiS przyprawiała ich o ból głowy, to wejście do Sejmu lewicy doprowadza ich do stanów przedzawałowych.

Wystąpienie Adriana Zandberga po exposé premiera Morawieckiego od lewa do prawa zostało przyjęte entuzjastycznie. Jeden z liderów sejmowej lewicy w swoim przemówieniu bezlitośnie punktował niedostatki polityki społecznej PiS i wielu, nawet jeśli z diagnozami Zandberga się nie zgadzało, doceniło nową jakość, którą współzałożyciel partii Razem wniósł do debaty publicznej. Nie był tradycyjny antyPiS Schetyny i Platformy Obywatelskiej, ale manifest programowy lewicy i merytoryczne odniesienie się do dziedzictwa i obietnic PiS. A także zaproszenie do tworzenia bardziej sprawiedliwego społecznie państwa, którym Polska – nawet po licznych transferach pieniężnych zaordynowanych przez Nowogrodzką – nadal nie jest.

ZANDBERG JAK CHAVEZ?

Oczywiście, znalazła się grupa komentatorów, która urokowi wystąpienia Zandberga nie uległa. A wręcz przestraszyła się tego, co proponuje. Medialni kibole Platformy i rzecznicy liberalnego dziedzictwa III RP uznali, że pachnie to wszystko groźnym socjalizmem spod znaku Hugo Chaveza i jego wenezuelskiej rewolucji.

W takim duchu wygłoszone z biglem przemówienie Zandberga komentował Tomasz Lis. Już od jakiegoś czasu w lewicy największe zagrożenie dla państwa widzi niestrudzony darwinista społeczny Witold Gadomski z „Gazety Wyborczej”, który uważa, że ma ona „w genach nienawiść do bogatszych i bardziej zaradnych” a „w wydatkach, obietnicach socjalnych, łamaniu prawa własności, a tym samym praworządności gotowa jest iść dalej niż PiS”. Inny dziennikarz związany ze środowiskiem „Wyborczej” Jerzy Skoczylas w lewicy również widzi zamordystów spod znaku Mao i Che Guevary i od kilku dni na swoim twitterowym profilu wymyśla, co jeszcze może lewica ludziom przedsiębiorczym zabrać.

Tę galerię liberalnych osobliwości można by ciągnąć jeszcze długo, ale ich enuncjacje sprowadzają się zasadniczo do jednego: lewica z ich pomysłami to komunizm, gułagi, no i Wenezuela. Ci wszyscy wielcy mędrcy, ludzie podobno oświeceni i oczytani, zasadniczo rozkręcają histerię, która z rzeczywistością niewiele ma wspólnego.

EUROPEJCZYCY, KTÓRZY EUROPY NIE ROZUMIEJĄ

Bo i gdzie w pomysłach lewicy ten komunizm i Wenezuela? Komunizm, najkrócej rzecz ujmując, to nacjonalizacja środków produkcji, a nie wyższe podatki od osób bogatszych, które mają finansować dobrej jakości edukację czy służbę zdrowia. Zarysowany przez Zandberga w Sejmie lewicowy program to też żaden nadwiślański wariant chavizmu, ale socjaldemokratyczny elementarz, który z powodzeniem w różnych wariantach realizowany jest w Europie od końca II wojny światowej. Co więcej, państwo dobrobytu, do którego lewica się odwołuje, to nie tylko lewicowe dziecko, ale także twór wcielany na Zachodzie w życie europejską przez chadecję.

Zabawne, że ci sami ludzie, którzy tak ochoczo bronią miejsca Polski w Europie, ostrzegają przed polexitem, który podobno próbuje nam po cichu zorganizować PiS, nie chcą naszego kraju jako marnej kopii Białorusi czy Rosji, jednocześnie odrzucają jeden z fundamentów współczesnej europejskości w wersji zachodniej. A jest nim lewicowe w duchu państwo dobrobytu z finansowanymi z budżetu państwa świadczeniami pieniężnymi, dobrymi usługami publicznymi i podatkami progresywnymi, których tak nienawidzą nasi liberałowie.

Zresztą zawsze ta europejskość była wśród naszych liberałów bardzo powierzchowna. Dwie pierwsze dekady III RP śmiało można nazwać epoką imitacji – chcieliśmy budować u siebie Zachód, chcieliśmy kopiować rozwiązania wypracowane przez stabilne zachodnioeuropejskie demokracje. Ale też w tym samym okresie odrzucaliśmy rozwiązania społeczno-ekonomiczne, które zapewniały tym demokracjom stabilność. U nas wszelkie zaangażowanie państwa w dobrostan obywateli pachniało zatęchłą komuną, dyktaturą partyjnej nomenklatury i zgrzebnością gomułkowskiej Polski. Importując nad Wisłę thatcherowski neoliberalizm nie zauważyliśmy, że nawet tej antyspołecznej polityczce nie udało się, mimo szumnych zapowiedzi, obrócić w perzynę brytyjskiego państwa dobrobytu. Bo nawet te jego resztki, które na Wyspach się ostały, w oczach polskich liberałów byłyby schlebianiem leniwej i roszczeniowej naturze homo sovieticus i przeszkodą na drodze do wolnorynkowej utopii.

LIBERAŁ PROWINCJONALNY

Co zresztą uderzające, pogrobowcy doktrynerstwa Leszka Balcerowicza, choć oskarżają swoich arcywrogów z PiS o wstecznictwo, prowincjonalność lub zwykłą głupotę, sami okazują się straszliwymi prowincjuszami, którzy stoją gdzieś obok światowych debat ekonomicznych. W pokryzysowym świecie Zachodu wielu już dawno pogrzebało neoliberalne mrzonki o samoregulującym się kapitalizmie, w którym wystarczy dać bogatym się bogacić, a zyska na tym całe społeczeństwo. Po 2008 roku na dobre umarł mit ekonomii skapywania i bajka o fali, która unosi wszystkie łodzie – i luksusowe jachty, i mizerne łajby.

Zaczęto dostrzegać, że przywileje podatkowe dla ludzi majętnych nie tylko zwiększają nierówności społeczne, które prowadzą do problemów gospodarczych i są bombą, która wysadza stabilne wydawałoby się demokracje liberalne. Sprzyjają też kryzysom finansowym – ten z 2008 roku był najlepszym przykładem, że nieregulowany przez państwo kapitalizm oraz chciwość najbogatszych prowadzą do wysadzenia w powietrze globalnego systemu ekonomicznego. Gdyby nie wsparcie państwa dla odpowiadającego za wybuch kryzysu sektora finansowego, katastrofa gospodarcza sprzed dekady, skończyłaby się jeszcze większą tragedią, niż ta, której byliśmy świadkami.

O tym wszystkim piszą wybitni ekonomiści w rodzaju Paula Krugmana, Josepha Stigliza czy Thomasa Piketty'ego (żeby wymienić tylko tych najbardziej znanych), którzy choć na świecie są uznanymi krytykami współczesnego kapitalizmu, a ich prace szeroko czytane i komentowane, u nas z miejsca zostali okrzyknięci przez liberałów w najlepszym razie nowym wcieleniem Karola Marksa, a w najgorszym uznani za wichrzycieli, którzy po leninowsku chcą zburzyć z takim trudem zbudowany porządek.

Ale czemu się dziwić, skoro ludzie uznawani za liderów opinii, swoje poglądy wypracowywali 30 lat temu, do dziś czytają ekonomistów, którzy swoje książki pisali 40-50 lat temu i nie są w stanie dostrzec zmian, które zachodzą na świecie. To ludzie w rodzaju Janusza Korwina-Mikke, którzy w środę wierzą i głoszą to samo co w poniedziałek, mimo tego, co wydarzyło się we wtorek.

I ułomny w swojej polityce społecznej PiS, i dużo bardziej konsekwentna w tej materii lewica ten zmieniający się świat rozumieją dużo lepiej. I nie, ani jedni, ani drudzy, nie chcą budować w Polsce drugiej Wenezueli. Chcą, zwłaszcza lewica, budować państwo na cywilizacyjnym minimum, które wypracował Zachód. Dziś to liberałowie są nie tylko po niewłaściwej stronie sporu politycznego, ale także po złej stronie historii. Wiem, że trudno pogodzić im się z bankructwem ich ideologii i erozją władzy, którą im ta ideologia dawała. Ale czas chyba pogodzić się z tym, że miejsce tego, w co uparcie i bezkrytycznie wierzą, jest dziś na śmietniku historii.