"Super Express": - Trzeciego dnia walk powstańczych dowodzony przez pana oddział wchodzący w skład batalionu "Parasol" zajął tzw. Pałacyk Michla przy ulicy Wolskiej w dzielnicy Wola.
Gen. J. Brochwicz-Lewiński: - Wiedziałem, że tą ulicą Niemcy będą musieli poprowadzić atak na barykadę, która paraliżowała im możliwość poruszania się na linii wschód - zachód. W pałacyku dowodziłem około 20 ludźmi, po drugiej stronie ulicy miałem do współpracy 12 ludzi, którzy obsadzili budynek fabryki Franaszka.
- Rozpoczęło się wyczekiwanie...
- Na górze był salon. Czwartego sierpnia zaprosiliśmy gości - moja grupa szturmowa, łączniczki, sanitariuszki - i zorganizowaliśmy rozrywkowy wieczór. Mieliśmy kanapki i nawet trochę wina. Było ok. 40 osób. Przy pianinie usiadł mój kolega Józef "Ziutek" Szczepański i ułożył piosenkę o Pałacyku Michla, którą wkrótce śpiewało całe miasto i jest popularna do dziś. Było wesoło. A kilka godzin później zaczęło się...
- Niemcy ruszyli na barykadę?
- Nacierali krokiem półbiegowym. Nie wiedzieli o naszym istnieniu. Byli tuż obok nas, gdy wydałem chłopcom komendę: ognia! Strzelała też załoga ukryta w fabryce. Wzięci w krzyżowy ogień esesmani nie mieli szans.
- Było miejsce na litość?
- Dla esesmanów, tych morderców - nie, nigdy. Jeżeli któryś miał ciężki postrzał i krzyczał o pomoc - nie dostawał jej. Zostawialiśmy ich, żeby umierali na ulicy. To było brutalne, ale widzieliśmy w tym jedyną metodę zapłaty za to, co robili.
- Tego dnia, zaczęło się to zresztą tuż koło Pałacyku Michla, Niemcy rozpoczęli masową eksterminację ludności cywilnej w dzielnicy Wola. 7 sierpnia bilans tej zbrodni mógł wynieść nawet 60 tys. cywilów.
- Mordowali bez pardonu. Trupy układali na stosy i podkładali pod nie ogień.
- Przy drugim natarciu Niemcy już o was wiedzieli.
- Nacierało 200-300 żołnierzy wspomaganych czołgiem. Ale daliśmy radę. Później trzecie natarcie i więcej czołgów. I czwarte. Kończyła się amunicja, byliśmy okrążani - przy piątym natarciu dostałem rozkaz wycofania się.
- Odmówił pan kiedyś wykonania rozkazu?
- Tak stało się następnego dnia. Zająłem pozycje w dwóch domach naprzeciwko cmentarza ewangelickiego. Łączniczka dowódcy batalionu przyniosła rozkaz wycofania się na cmentarz. Odmówiłem, bo mieliśmy doskonałe pole obstrzału i bardzo szkodziliśmy nieprzyjacielowi. W końcu musiałem wysłać łączniczkę i siedmiu żołnierzy. Siedzieli pod murkiem cmentarza. Był tam pewnie obserwator baterii ciężkich moździerzy, który precyzyjnie określił cel. Zginęli wszyscy. Był sukces, bo zabiliśmy dużo Niemców. I była śmierć moich ludzi. Nie mogłem tego przeboleć.
- Śmierć bardzo prosiła też o pana...
- Ósmego dnia dostałem rozkaz oczyszczenia z Niemców cmentarza ewangelickiego. Przechodząc przez bramę, miałem uczucie, że niedługo mnie rąbnie i do widzenia - pójdę do aniołków. To była potworna walka. Nieprzyjaciel był niewidoczny w zaroślach. Strzelał do marmurowych grobów, które rozpryskiwały się na śmiercionośne odłamki. Gdy prowadziłem grupę szturmową do drugiego ataku, obrał mnie za cel strzelec wyborowy. Kula weszła ustami, wyszła bokiem. Tak mnie doprawił, że koledzy myśleli, że wykituję na miejscu. A ja widziałem przed sobą pięknie oświetloną śródgórską dolinę. Nad nią gwiazdy.
- W walczącej i mordowanej Warszawie?
- Unosiłem się w powietrzu. Czułem się bardzo dobrze, nic mnie nie bolało. Przed oczami ujrzałem film ze swojego życia. Widziałem też momenty, w których otarłem się o śmierć: jestem dzieckiem i topię się w rzece, innym razem podczas zabawy wpadam do dołu z wapnem gaszonym, a w końcu siedzę w celi, dzień po moich 19. urodzinach, i godzina za godziną - wśród odgłosów egzekucji - czekam na wykonanie na mnie wyroku śmierci, bo wczoraj do niemieckiej napaści na moją ojczyznę dołączył Związek Sowiecki, a ja, polski żołnierz, strzelałem do czerwonoarmistów.
- Ale uciekł pan.
- Z piekła sowieckiego do niemieckiego. A w końcu zobaczyłem moje 24-letnie ciało trafione przez snajpera. Coś mnie pociągnęło w dół - otworzyłem oczy i poczułem ból.
- Był pan wyeliminowany z walki.
- Denerwowało mnie to. Byłem słaby, nie mogłem mówić - miałem spalony język, usta i dużą część twarzy. Chłopcy nie mogli mnie w szpitalu poznać. Pod koniec sierpnia przeszedłem kanałami ze Starówki do Śródmieścia. Pchali mnie i ciągnęli jak małego kota, czasem trzeba było przeciskać się na brzuchu. Tułałem się po szpitalach. Na operację nie miałem szans. W wyniku bombardowań dwa razy byłem przysypany gruzem. Później poszedłem do niewoli. Przeżyłem, choć od 65 lat powinienem być w piachu. Anioł Stróż mnie uratował.
- Do Polski już pan nie wrócił.
- Bo był to kraj zniewolony przez tych, którzy najpierw dręczyli nas razem z Niemcami, a później stali nad Wisłą i czekali, aż zamęczą nas sami Niemcy.
- Ostatnim utworem Józefa "Ziutka" Szczepańskiego, który zginął w powstańczej Warszawie w wieku 22 lat, była "Czerwona zaraza".
- "Czekamy ciebie, czerwona zarazo/byś wybawiła nas od czarnej śmierci/byś nam kraj przedtem rozdarłszy na ćwierci/była zbawieniem witanym z odrazą".
- Jednak obiecał: "Ale wiedz o tym, że z naszej mogiły/Nowa się Polska - zwycięska narodzi/ i po tej ziemi ty nie będziesz chodzić/czerwony władco rozbestwionej siły".
- I później był Poznań, Wybrzeże, Solidarność. Wróciłem na starość do wolnej Polski.
Gen. Janusz Brochwicz-Lewiński
Żołnierz AK, dowódca wielu legendarnych akcji bojowych podziemia, kawaler Orderu Virtuti Militari