Rodzinę Zbożeniów we wsi pod Krakowem znają wszyscy. Nie dość, że wychowali dwoje własnych dzieci, to dla czternaściorga innych byli rodziną zastępczą. - Komunię w naszej parafii wyprawialiśmy całej szesnastce, te które trafiały do nas nie ochrzczone tutaj święciliśmy sakramentem, pięcioro naszych dzieci brało tutaj ślub no i ja z mężem też czterdzieści pięć lat temu - wylicza przez łzy kobieta.
Tym trudniej zrozumieć jej, dlaczego męża musiała pochować w sąsiedniej miejscowości.
- Gdy zadzwoniłam w sprawie pogrzebu do proboszcza, powiedział, że mąż żył bez Chrystusa, że do kościoła nie chodził, więc zgody na pogrzeb z wszystkimi uroczystościami nie da. Nie interesowało go, że przez chorobę Jan ledwo co chodził - opowiada wdowa. Nie pomogły też prośby mieszkańców, którzy wstawiali się za Zbożeniami. W końcu zdesperowana rodzina wyprawiła pogrzeb w sąsiedniej parafii, dwadzieścia kilometrów od domu.
- Ksiądz chce tu sobie sam ustalać, jak będą wyglądać pogrzeby w parafii - denerwuje się kobieta. - Mamy w Dziekanowicach rodzinny grobowiec, leżą tu moi rodzice, myślałam, że będę i ja z mężem - dodaje rozgoryczona.
Proboszcz Dariusz Firszt sprawy komentować nie chce. - Robię wszystko zgodnie z kodeksem kanonicznym, jak są pretensje, to można odwołać się do moich przełożonych. Jeżeli rodzina życzy sobie ekshumacji, to można to zrobić zgodnie z przepisami – ucina.