SUPER HISTORIA: Stryjeńska, Boznańska, Łempicka – diwy malarstwa

2020-03-10 13:55

Ich prace sprzedają się dzisiaj za setki tysięcy, a nawet za miliony. Nazwisk wybitnych polskich malarek, kiedyś zapomnianych i zakurzonych, nie wypada nie znać. Oto historie Boznańskiej, Stryjeńskiej i Łempickiej.

Trzy kobiety-malarki o ciekawych życiorysach: Olga Boznańska, Zofia Stryjeńska, Tamara Łempicka. Dopadł je w końcu ten sam los. Po oszałamiających sukcesach na niwie malarstwa, wszystkie umierały w zgorzknieniu. Trzy wybitne, ogromne dorobki dla polskiej sztuki, a na przeciwnej szali masa żalu, nieukontentowania i rozgoryczenia.

Olga Boznańska – konsekwencja

Najbardziej pogodzona z losem odchodziła Olga Boznańska. Kiedyś jej pracownia się nie zamykała, teraz leżała przez nikogo nie odwiedzana, w paryskim Szpitalu Sióstr Miłosierdzia. Najpierw jednak przeżyła kolorowe życie, pod koniec zbliżając się bardzo do monochromatyzmu, zarówno artystycznie jak powszednio. Olga Helena Karolina Boznańska herbu Nowina, urodzona 15 kwietnia 1865 r. w Krakowie, miała świetny start. W wieku 21 lat pojechała do Monachium, kształcić się w tamtejszych prywatnych szkołach artystycznych Karla Kricheldorfa i Wilhelma Dürra. Akademia była niedostępna dla kobiet. Boznańska wróciła pod Wawel z doskonałym warsztatem. Jej męscy rówieśnicy po powrocie osiadali w Krakowie na dobre, ona uciekła przed duchami Matejki i Siemiradzkiego.

Krakowska bohema nie odbierała jej z entuzjazmem. Symbolista Jacek Malczewski kpił z jej obrazów, nazywając je „malarstwem zakopconym, nie opartym na rysunku, a więc bez kośćca, złożonym z łatek”. Kpili z niej także inni polscy artyści. Zachwycali się: Tadeusz Boy Żeleński i sportretowany przez nią młody Wyspiański.

Odrzucone uczucie

Olga nie skorzystała z oferty objęcia katedry malarstwa na wydziale kobiet w krakowskiej Szkole Sztuk Pięknych. W wieku 33 lat wyjechała na stałe do Paryża. Tam jej malarstwo zyskało uznanie. Zaczęły się lata kariery, rozlicznych nagród, wystaw w prestiżowych galeriach, świetnych ocen krytyki oraz wielkiego zapotrzebowania na portrety. Jej życie towarzyskie kwitło, ale długoletnie narzeczeństwo z Józefem Czajkowskim skończyło się zerwaniem. Dużo podróżujący narzeczony uznał u progu XX w., że związek na odległość nie ma sensu. Boznańska zniosła to źle, ale z godnością. Pracowała dużo, z wybitnym skutkiem, co zaowocowało reprezentowaniem Francji na wystawie w Pittsburghu razem z Claude’em Monetem i Augustem Renoirem. Miała wypracowany styl, polegający na skąpym używaniu kolorów i lekkich pociągnięciach pędzla. W pewnym momencie, po I wojnie światowej, wyprzedziły go nowe „izmy”. Pracownia Boznańskiej opustoszała. Z braku modeli, portretowała przedmioty. Jej prace ze schyłkowego okresu są głęboko psychologiczne, pozbawione szczegółów w tle, z ledwie zarysowaną postacią.

Marian Turwid, malarz, który odwiedził Boznańską w jej pracowni w 1937 r. tak zrelacjonował swoje wrażenia: „Wnętrze uderzające skrajną niemal nędzą i opuszczeniem (…). Bezładnie porozrzucane po wszystkich kątach pracowni niszczały obrazy wielkiej malarki”. W tym samym roku na Wystawie Światowej w Paryżu Boznańska dostała Grand Prix. Nie uczciła sukcesu. Ostatnie lata spędziła w samotności, pośród płócien, do końca gorączkowo malując.

Zofia Stryjeńska – szaleństwo

Urodziła się w roku 1891 w Krakowie. Była magnetyczna i kochająca, a z drugiej strony egoistyczna i odpychająca. Trafiła się polskiej sztuce po wyzwoleniu, ze swoim oszałamiającym talentem i twórczą płodnością, temperamentem, sukcesami i klęskami.

Czytaj także: SUPER HISTORIA: Wanda, co góry kochała

Jej twórczość była podziwiana i doceniana, także przez szeroką publikę. Zajmowała się obrazowaniem ludowości we wszelkich jej przejawach, traktując ją eklektycznie i przyoblekając w formę art deco. Skandalizowała i szokowała twórczo, przedostając się w ten sposób do bardzo męskiej międzynarodowej przestrzeni artystycznej. Jej oczekiwania i marzenia zderzały się z ograniczonymi możliwościami. Wykształcona w Monachium, gdzie udawała mężczyznę aby móc studiować na państwowej uczelni, po powrocie stała się wyzwolona i ostentacyjna, z nieujarzmionym apetytem na sukces. Szybko wyrosła na postać cenioną w polskiej sztuce.

Trudna miłość

Jednocześnie towarzyszy jej jednak pragnienie miłości, które okaże się siłą rujnującą. Wybrała sobie męża według wzorca marzeń. Miał być „apolliński, z oczami, w których odbija się niebo”. I był. Nazywał się Karol Stryjeński. Jego uczucie do artystki bywa kwestionowane, ale nawet gdyby istniało, zniszczyłyby je popadanie Zofii w skrajności: od złości po uwielbienie, od odtrącania i awantur po kokieterię i zaloty. Z tego powodu mąż zdecydował się zamknąć ją czasowo w szpitalu dla nerwowo chorych. Po rozwodzie troje dzieci Stryjeńskich słusznie trafia do męża, a ich emocjonalne przeciągnięcie na swoją stronę nie udało się Zofii nigdy. Córkę Magdę odrzucała, ponieważ chciała dać mężowi chłopca. Bliźniacy ją zawiedli, bo oczy (brązowe) odziedziczyli po matce. Kolejne małżeństwo, z aktorem Arturem Sochą, rozczarowało ją podwójnie. Jak pisała, jedyne co jej po nim zostało, to syfilis.

Niebieskie oczy i duchy

Zofia miała charakter trudny do ogarnięcia. W stanie udręki wyjeżdżała nikomu nie mówiąc do Paryża, Brukseli czy Genewy, gdzie w hotelach stawiała wszystkich na baczność ze strachu przed duchami. Niespełnienie macierzyństwa pociągnęło za sobą obojętność wobec wnuków. Jedna z jej wnuczek po latach przyznała: „Nie mieliśmy niebieskich oczu. Niespełnienie tego kryterium powodowało, że się do nas nie odzywała”.

Największe sukcesy odnosiła na początku kariery. Potem i ona została wyprzedzona przez różne nowe „izmy”. W dojrzałym wieku tworzyła dużo, z konieczności przetrwania, cierpiąc na niedostatek pieniędzy. Zofia Stryjeńska w ten sposób przedstawiła bilans swojego życia: „Dorobek artystyczny przehandlowałam w ręce ludzi niegodnych, poobrażałam najżyczliwszych mi wyznawców i apostołów. I teraz – nie mam nic. Świat mnie wyrzucił poza nawias. Spadam, starzeję się, włóczę się po kawiarniach samotnie z ponurą gębą. Z roku na rok pogłębia się próżnia dookoła mnie”. Z roku na rok była bliższa śmierci w całkowitym zapomnieniu.

Tamara Łempicka – kreacja

Urodzona w roku 1898, stała sie symbolem lat dwudziestych i trzydziestych XX wieku. Osobiście wykreowała się na artystkę stylu art deco, a dla poprawienia warsztatu spędziła semestr w szkole sztuk pięknych w Monachium, gdzie, mając już poważny staż małżeński, udawała nastolatkę. Popularna w salonach Paryża, sprzedawała odważne akty i prowadziła niekonwencjonalne życie erotyczne, do wybranych mężczyzn dodając najładniejsze prostytutki, lądujące w jej łóżku, a następnie na płótnie. Wypracowała bardzo intensywny styl, niezwykle dekoracyjny, który mieścił się w wielu gustach. Sama też była kreacją: ubrana w sukienki od najdroższych projektantów, z dużą biżuterią i mocnym makijażem.

„Robię, co chcę”

Uciekła przed Niemcami do Ameryki, ostatecznie jednak osiadła w Meksyku. W USA Łempicka zaczęła od wyrabiania stosunków towarzyskich, była bowiem przekonana, że właśnie od tego zależy sukces artystyczny. „Robię, co chcę i nienawidzę robić tego, co muszę”, mawiała. Jej amerykański sen spełnił się tylko po części. Sprzedawała sztukę, ale nie tyle, ile by chciała. Jej obrazy przestały magnetyzować, przyćmiła je żarłoczna abstrakcja. Powszechne zapomnienie zostało przerwane krótkotrwałą modą na nią w latach 70. Powróciła wtedy do galerii, które jednak ku jej rozgoryczeniu, choć ciągle jeszcze malowała, wystawiły tylko jej stare prace. Wróciła też wtedy na rynek sztuki, który już o niej nie zapomniał. Dzisiaj jej obrazy osiągają na aukcjach niebotyczne sumy. Pomyśleć, że zajęła się malarstwem bo nie miała środków do życia i ponieważ bił ją mąż.

Player otwiera się w nowej karcie przeglądarki