To się stało w piątek 14 czerwca. 19-letni Mateusz dowiedział się, że tata źle się czuje, więc z samego rana pobiegł do jego domu. - Nie było go, więc zadzwoniłem. Odebrał i powiedział, że jest mu słabo i potrzebuje pomocy. Gdzie jesteś – spytałem. Nie umiał powiedzieć, wspomniał coś o kościele. Potem kontakt się urwał – relacjonuje Mateusz.
Czym prędzej powiadomił wujka i sąsiadów i w kilka osób zaczęli przeczesywać wieś. - Ale to rozległy teren, od razu wiedziałem, że sami go nie znajdziemy – wyjaśnia, dlaczego zadzwonił na policję. Kazali mu przyjechać na oddalony o kilkanaście kilometrów posterunek. - Spędziłem tam prawie dwie godziny. Przyjęli zgłoszenie, a potem to nawet przysłali radiowóz pod dom taty, ale na tym się skończyło. W sobotę nikt z policji się nie pojawił, w niedzielę znów przyjechał radiowóz i dopiero w poniedziałek, jak lokalna gazeta napisała, że policja nie szuka zaginionego, to się zaczęło - radiowozy, straże pożarne… No, akcja na całego – opowiada Mateusz.
Po godzinie wszystko już było jasne, bo przeczesując chaszcze nieopodal kościoła, poszukiwacze odnaleźli ciało Stanisława Kowalczyka. - Mam żal, bo gdyby taką akcję zrobili od razu, to tata mógłby żyć. Ale oni wtedy obstawiali festyny w Kamińsku i Żywkowie – dodaje chłopak.
Spytaliśmy policję, dlaczego tak się nie stało. Przysłali wyjaśnienie, że przecież szukali od piątku - sprawdzali szpitale, dworce, pustostany i okoliczne działki. - Tylko po co, jak sam im powiedziałem, że tata zasłabł gdzieś we wsi, a najbliższy dworzec jest w Bartoszycach, 30 kilometrów stąd – komentuje Mateusz.