Uśmiercili mnie w Chinach

2009-04-14 7:00

Któraż dziewczyna w powojennej Polsce nie marzyła o występach w zespole "Mazowsze"? Irena Santor (75 l.), królowa polskiej piosenki, miała to szczęście. Czego tam nie przeżyła - zaskakujący debiut, a nawet własną śmierć!

Czasy zespołu "Mazowsze" były najpiękniejsze i najważniejsze zawodowo. Znalazłam się... jakby w bajce. Byłam biednym dzieckiem, a tam był "luksus".

Mieszkaliśmy w pałacu w Karolinie. Co prawda były żołnierskie łóżka, ale mieliśmy całodniowe wyżywienie, szkołę, opiekę. Dostaliśmy ubrania, mundurki, a przecież większość dzieci nie miała w czym chodzić. Dyrektor Tadeusz Sygietyński (†59 l.) bardzo o nas dbał. Zawsze sprawdzał, czy jesteśmy ciepło ubrani i najedzeni. Wieczorami fundował nam podkurki (późne kolacje). On wiedział, że dzieci muszą być silne, jeśli mają się uczyć i jeszcze ciężko pracować na scenie. Do zespołu byłam przyjmowana dwukrotnie. My, nowe dziewczyny, któregoś dnia popisywałyśmy się, jakie znamy piosenki. Sygietyński podsłuchiwał nas pod oknem, usłyszał, jak śpiewam i pewnie uznał, że zdałam egzamin. Nie podobało mi się takie załatwienie sprawy, więc nalegałam: - Ja proszę o egzamin. Mama się niepokoi, bo nie wiemy, czy mogę tu zostać, czy mam wracać do domu. Miałam egzamin. Mój debiut sceniczny jako solistki zespołu odbył się w dość magiczny sposób. W ogóle było wtedy dużo magii w moim życiu... Więc mój debiut miał miejsce w sali dzisiejszej Romy, wtedy była tam opera.

Sygietyński w czasie koncertu kiwnął na mnie palcem i kazał wyjść na środek. Ja oczywiście tak znałam się na tym, jak należy się zachowywać na scenie, że... zaczęłam gestykulować i z niedowierzaniem pytać: "Ja? Ja?!". Skoro jednak "dziadek" kazał wyjść, to wyszłam. Pamiętam do dziś: pokazał na swoje oczy i dał znak, że nie wolno mi spuszczać z niego wzroku. I tak zaśpiewałam "Ej, przyleciał ptaszek". Dopiero potem zauważyłam, że tego dnia na widowni siedział Zdzisław Górzyński (†82 l., dyrektor Opery Poznańskiej, który polecił Santor szefowi "Mazowsza" - przyp. red).

Wszyscy kochaliśmy Sygietyńskiego. W 1953 roku w paskudny sposób odebrano mu "Mazowsze". Do Chin pojechaliśmy już bez niego. Wtedy przyszła do Polski wiadomość, że ja z rozpaczy rzuciłam się tam z 16. piętra. Proszę pamiętać, że wtedy nie było aż tylu telefonów i moja mama całymi dniami stała w oknie i czekała na mój powrót.

Odeszłam z "Mazowsza" z dnia na dzień, nie mając pojęcia, co będę robić. Któregoś dnia przyszłam do domu i powiedziałam mężowi, który pracował w radiowej orkiestrze, ale także wyjeżdżał z "Mazowszem" na zagraniczne tournée: "Od jutra nie pracujemy w Mazowszu". Mąż się zgodził, a po paru godzinach spytał: "Dlaczego?". Więc powiedziałam, że pani Zimińska (Mira Zimińska-Sygietyńska, †96 l., współzałożycielka "Mazowsza" - przyp. red.) źle się zachowała. To nie było nic takiego, taka bzdurka. Ale myślę, że decyzja o opuszczeniu "Mazowsza" narastała we mnie od dawna. Podświadomie rozumiałam, że jeżeli w życiu mam się nauczyć czegoś więcej, to muszę stamtąd odejść, sama podejmować decyzje za siebie. 8 lat życia w mikroklimacie wystarczy.

Poszłam na przesłuchania do radia. Jedna piosenka, druga, potem festiwal (w 1961 roku w Sopocie zdobyłam I nagrodę za piosenki "Embarras" i "Walczyk na cztery ręce")...

Potem zatrudniłam się w Syrenie. Obiecano mi, że wystawią musical. Obietnicy nie dotrzymano i tak musical pozostał tęsknotą niespełnioną.

Player otwiera się w nowej karcie przeglądarki