Ta tragedia wydarzyła się tydzień temu. Nic jej nie zapowiadało. - Żonę przyjęto na porodówkę o 6 rano - relacjonował w rozmowie z TVN Jarosław Kostrzewa, zrozpaczony mąż i ojciec. Jego żona była w dobrej formie, a wszelkie wcześniejsze badania wskazywały na to, że i z wyczekiwanym Miłoszkiem jest wszystko w porządku. Tyle że nie spieszył się na świat, a ściślej rzecz ujmując, jego mama nie mogła urodzić. Mijała godzina za godziną, a ona cierpiała katusze i opadała z sił. Po 10 godzinach, gdy nie pomogły żadne medyczne sposoby, a pani Agnieszka była już u kresu wytrzymałości, zaczęła błagać męża, by ją ratował. A lekarza prowadzącego poprosiła o cesarkę. Ale on nie chciał o tym słyszeć.
- "Co ty, nie wiesz, że jak się w ciążę zachodzi, to trzeba rodzić, a nie ciąć?" - usłyszeliśmy. To był dla mnie szok - opowiadał przed kamerą pan Jarosław.
Po kolejnych trzech godzinach dopełnił się ostatni akt dramatu. Pani Agnieszka urodziła, ale maleńki Miłoszek był cały siny i nie dawał znaku życia. Reanimacja nie pomogła...
Jeszcze tego samego dnia sprawą zajęły się policja i prokuratura, a ordynator oddziału położniczego, który feralnego dnia pełnił dyżur, został zawieszony w obowiązkach. Zabezpieczono dokumentację medyczną, śledztwo toczy się pod kątem nieumyślnego spowodowania śmierci dziecka. - Sprawę wszczęła prokuratura w Świebodzinie, ale zostanie ona przekazana Prokuraturze Okręgowej w Zielonej Górze - mówi jej rzecznik Zbigniew Fąfer.
Tymczasem w piątek zrozpaczeni rodzice pochowali Miłoszka. Wśród łez najbliższej rodziny chłopczyk spoczął w bocznej alejce świebodzińskiego cmentarza.
Zobacz też: Ponad setka przedszkolaków trafiło do szpitala z objawami silnego zatrucia. TRAGEDIA w Chotomowie!