AFERA W PO - Robert S.: Kupowałem głosy dla Platformy Obywatelskiej

2011-08-07 10:00

Robert S. sam mówi o sobie: "byłem żołnierzem Kruczkowskiego". Piotra Kruczkowskiego (49 l.) - byłego prezydenta Wałbrzycha z Platformy Obywatelskiej, który stracił stanowisko po tym, jak sąd uznał, że przed wyborami doszło do korupcji. Jak wyglądało kupowanie głosów? Czy faktycznie zarządcy miejskich spółek musieli płacić w Wałbrzychu haracz na PO? Robert S. ujawnia nam szokujące szczegóły afery wałbrzyskiej.

- Ile głosów zostało kupionych w wyborach samorządowych w 2010 roku w Wałbrzychu?

- Nasza grupa "zrobiła" około 900 głosów, a takich grup było kilka. To dzięki nim Piotr Kruczkowski został prezydentem. Głosy kupowane były także podczas wyborów samorządowych w 2006 roku.

- Takich żołnierzy jak pan było wielu?

- Kilkadziesiąt osób. Najpierw dostawaliśmy listy z nazwiskami mieszkańców. Jechaliśmy do nich kilka dni przed wyborami, by się umówić. W dniu wyborów zawoziliśmy ich na głosowanie lub czekaliśmy pod okręgiem. Tylko ja otrzymałem kilka tysięcy złotych na ten cel. Pieniądze przekazał mi kierowca miejskiego radnego PO, który ma już zarzuty w tej sprawie.

- Jaką mieliście gwarancję, że zagłosują tak, jak chcecie?

- Był sposób. Najpierw do lokalu wyborczego wchodził nasz człowiek. Wrzucał do urny pustą kartkę, a wynosił na zewnątrz kartę do głosowania. Dogadanej osobie dawaliśmy kartę z zaznaczonymi już krzyżykami przy odpowiednich nazwiskach: radnych PO i Kruczkowskiego. Wchodziła z nią do lokalu, brała nową kartę, ale wrzucała do urny tę, którą dostała od nas. A pustą nam oddawała. Wtedy zakreślałem nazwiska i dawałem kolejnej osobie. I tak wkoło. Mieliśmy pewność, że głosują na naszych.

- Wcześniej w całym Wałbrzychu zorganizowaliście kilka tysięcy osób?

- Było ich mniej. Kolejnych załatwialiśmy przed okręgami wyborczymi. Wybieraliśmy pijaczków, środowisko kryminogenne. Podchodziłem do nich, mówiłem, że proponowałbym, by zagłosował na kandydatów PO do Rady Miasta i na prezydenta Piotra Kruczkowskiego. Dawaliśmy im po 20-30 zł za głos.

- I nikt nie powiadomił policji, że ich korumpujecie?

- Gdy pojawiała się policja, szybko zmieniałem miejsce. W pewnym momencie, podczas II tury wyborów prezydenckich w 2010 roku, dostaliśmy informację, że wg sondaży Kruczkowski przegrywa. Dowieziono nam gotówkę. Dochodziło do płacenia nawet po 100 zł za głos. Kruczkowski wygrał niewielką przewagą. W sumie na akcję w całym mieście poszło kilkadziesiąt tysięcy złotych.

- Dlaczego tak bardzo zależało wam, by wygrał Kruczkowski?

- On był parasolem ochronnym dla całego układu, który tu panował. Gdyby przegrał, byłby koniec. Dużo osób straciłoby pracę. Chodziło o to, by odpowiednie osoby, gwarantujące pozostanie szefów spółek na stanowiskach, dostały się do Ratusza. Wtedy utrzymamy władzę.

- A ci w spółkach rewanżowali się potem, płacąc Kruczkowskiemu?

- Od 2005 roku członkowie zarządów spółek płacili mu po 500 złotych miesięcznie. Płacił każdy. Nie mieli wyjścia, nie było możliwości niepłacenia, bo straciliby pracę, wypadali z układu.

- Jest pan pewny? To był ewidentny haracz?

- Piotr Kruczkowski wpadł na genialny pomysł, żeby do spółek miejskich wsadzić swoich ludzi. W zamian dostawał od nich pieniądze na kampanię. Za stanowiska płacili zarówno ludzie, którzy należeli do PO, jak i bezpartyjni. Byli to prezesi i członkowie zarządów około 8--9 spółek miejskich. W sumie kilkadziesiąt osób.

- Podobno mieli przekazywać także prowizje z nagród?

- Wszyscy tak robili. Oddawali nawet połowę z tych nagród.

- Dlaczego ci ludzie nic nie mówią?

- Boją się ważnych polityków PO z tego okręgu. Tak naprawdę czekają na wynik wyborów i na to, kto będzie rządził w mieście. Jeśli nieprzychylna im osoba, to jestem pewien, że zaczną mówić. Przecież dwie osoby już się wyłamały.

- Zarzuty Ireneusza Zarzeckiego i Wojciecha Czerwińskiego są prawdziwe?

- Wierzę w to, że Zarzecki przekazywał z kasy MPK pieniądze Kruczkowskiemu i jego ludziom. Ale pewnie sporą część z tych ponad 500 tysięcy wyprowadził dla siebie. Robili to w porozumieniu.

- Zarzecki twierdzi, że to była pożyczka na wybory.

- (śmiech) Jaka pożyczka?! Wiedział, że tego nie odzyska. Dopóki Kruczkowski był prezydentem, miał ochronę. Przez 5 lat żadne kontrole nie wykazały braku tych pieniędzy. Podobnie robiono w innych spółkach. Na przykład przed wyborami zatrudniano fikcyjne osoby czy też w papierach podwyższano pensje pracowników. I tak wyprowadzano pieniądze. Część szła na finansowanie spotkań towarzyskich, delegacji, reszta na wybory.

- A jak pan się znalazł w tym układzie?

- Byłem bardzo dobrym znajomym jednego z bliskich współpracowników Kruczkowskiego. On mi zaproponował, że można zarobić przy wyborach i w 2006, i w 2010 roku.

- Kruczkowskiego pan poznał?

- Tak. To było na jednym ze spotkań w Szczawnie-Zdroju w restauracji Legenda. Było to tylko uściśnięcie ręki, podczas którego ktoś, wskazując na mnie, powiedział: to jeden z naszych żołnierzy.

- Pan też łamał prawo.

- Doskonale to wiedziałem. W 2006 r. obiecano mi, że za dobrą robotę otrzymam pracę. Ale jej nie dostałem. W 2010 r. znów do mnie zadzwonili i powiedzieli, że można zarobić. I zapewnili mnie, że mogę liczyć na etat w wodociągach.

- Zaczął pan współpracować z prokuraturą, bo chce się wybielić?

- To przerwanie układu, jaki w tym mieście funkcjonował od wielu lat. Wiem, że brałem w tym udział i wypaczyliśmy wynik. Po wyborach dowiedziałem się, że prokuratura bada sprawę kupowania głosów. Po kilku dniach zgłosiłem się sam. Doszła do mnie informacja, że zostanę zatrzymany.

- Jaką mam gwarancję, że mówi pan prawdę?

- Prokuraturze przekazałem ważne dowody. Byłem też badany na wykrywaczu kłamstw i wyszło, że mówię prawdę.

- Ale nie chce się pan przedstawić.

- Z kilku powodów. Po pierwsze jest prowadzone postępowanie. Postawiono mi zarzuty kupowania głosów. Spodziewam się, że ten zarzut zostanie rozszerzony o udział w zorganizowanej grupie przestępczej. Poza tym sąd w procesach wyborczych zakazał ujawniania mojego wizerunku. Do tego jestem świadkiem w innych sprawach.

Player otwiera się w nowej karcie przeglądarki