Pułkownik Miedwiediew o Smoleńsku: Polacy patrzyli nam na ręce

2010-05-29 16:49

Reporter "Super Expressu" rozmawia w Rosji z dowódcą operacji na miejscu katastrofy Tu-154M, pułkownikiem Andriejem Miedwiediewem. Miedwiediew opowiada o telefonie, który otrzymał kilkadziesiąt sekund po katastrofie, o organizacji akcji, która nie mogła nikogo uratować, o ciele prezydenta Lecha Kaczyńskiego i o tajemniczym filmie nakręconym na miejscu tragedii.

"Super Express": - Kiedy się pan dowiedział o katastrofie?

Andriej Miedwiediew: - Byłem w centrum miasta, w pracy, w biurze smoleńskiego oddziału Ministerstwa ds. Sytuacji Nadzwyczajnych (MCzS). Czytałem dokumenty, gdy zadzwonił telefon. Było to pomiędzy sześćdziesiątą a dziewięćdziesiątą sekundą od czasu, gdy moi ludzie znajdujący się na lotnisku usłyszeli potężny huk. Ze względu na mgłę nie widzieli zajścia. Dostałem informację: rozbił się samolot prezydenta Polski.

- "O cholera!" - tak pan pomyślał?

- Wcale nie. Pierwsza myśl to: działać, organizować! Pierwsze pytania: co z ludźmi, czy jest pożar? Pierwsze rozkazy: znaleźć jak najwięcej żywych ludzi i uratować ich. Po chwili wiedziałem już, że nie doszło do eksplozji i powierzchnia pożaru jest niewielka - łącznie około 20 metrów kwadratowych.

- W pierwszych informacjach media donosiły, że trzy osoby mogły przeżyć katastrofę...

- Na polanę przybyłem po dwudziestu minutach. Stało się dla mnie jasne, że nie dowodzę akcją, która przyniesie komuś ocalenie. Wtedy też przyszły pierwsze emocje niezwiązane z moimi obowiązkami zawodowymi.

- Musiał pan czekać na polecenia z moskiewskiej centrali Ministerstwa ds. Sytuacji Nadzwyczajnych?

- Jesteśmy zobowiązani działać od razu. W moje kompetencje - kierownika grupy dowodzenia - wchodzi przybycie na miejsce zajścia i przejęcie pełnej kontroli nad likwidacją jego skutków. Moskwie raportuję: do czego doszło, jakimi siłami dysponuję, jakie podjąłem kroki i czy potrzebuję posiłków. W tym wypadku oczywiście były potrzebne.

- Czy dowodząc, pomagał pan swoim podwładnym fizycznie?

- Na początku tak. Rozrzut szczątków obejmował przestrzeń 6000 metrów kwadratowych - to mniej więcej boisko piłkarskie. Było tam 11 pojazdów i 40 ludzi. Robiłem to, co moi podkomendni.

- W jakiej kondycji psychicznej byliście?

- Osoby obyte ze śmiercią potrafią ją odbierać jako sytuację rutynową. Jest to cecha niezwykle cenna w takich ekstremalnych sytuacjach. Nikt z podległych mi nie mdlał, nie wymiotował, nie odmawiał wykonywania pracy. To, z czym zetknęliśmy się 10 kwietnia, przerosło jednak wiedzę wyniesioną ze szkoleń i wszystkie dotychczasowe doświadczenia. W kilkanaście minut po planowanym lądowaniu samolotu rozdzwoniły się telefony komórkowe nieżyjących już ludzi. To pewnie rodziny chciały zapytać, jak minął lot. Później może dzwoniły do swoich bliskich nie chcą wierzyć w to, co podają media.... A my wynosiliśmy ich zwłoki. Wydawałem rozkazy wśród tych dźwięków.

- Kto brał udział w akcji?

- Pod koniec pierwszego dnia miałem do dyspozycji około tysiąca osób i ponad dwieście specjalistycznych pojazdów. Byli to ratownicy, strażacy, milicjanci, eksperci medycyny sądowej, medycy, drogowcy... Wyznaczałem im zadania.

- Świat obiegło zdjęcie ciężarówki wiozącej stertę trumien...

- To były puste trumny, dopiero wiezione na miejsce katastrofy. W niczym nie naruszyliśmy godności ofiar katastrofy, do ich ciał odnosiliśmy się z najwyższym szacunkiem. Trumny ze wstępnie rozpoznanymi ciałami - co działo się przy obecności przedstawicieli polskiej strony - zostały przetransportowane do Moskwy w nocy z 10 na 11 kwietnia dwoma śmigłowcami Mi-26.

- Widział pan ciało prezydenta?

- Było pilnowane przez oficerów waszego Biura Ochrony Rządu.

- Było nakryte ich marynarkami?

- Nie.

- Na filmie nakręconym na miejscu katastrofy telefonem komórkowym słychać dźwięki, które niektórzy interpretują jako strzały z broni palnej...

- Nie oddano tam żadnych strzałów. Nie strzelali także funkcjonariusze BOR. Znaleźliśmy też komplet amunicji, która była na pokładzie. Amunicja mogłaby eksplodować w wysokiej temperaturze, ale pożar był niewielki i został szybko ugaszony. Część broni była wilgotna, leżała w błocie - eksplodować nie mogła.

- Czy pracowali z wami Polacy?

- Na obszarze określonym jako miejsce katastrofy znajdowało się około czterdziestu osób z Polski w charakterze obserwatorów. Można powiedzieć, że patrzyli nam na ręce.

- Kiedy MCzS zakończyło prace na miejscu katastrofy?

- Siódmego dnia.

- Później polscy turyści znaleźli tam przedmioty należące do ofiar: paszport, kolczyk...

- Ostatnie cztery dni to było tylko przeczesywanie terenu. Używaliśmy specjalnych pługów, korzystaliśmy z pomocy kynologów ze szkolonymi psami. Fragmenty ciał znajdowaliśmy w błocie wbite nawet na głębokość jednego metra. Opuszczając ten teren, byłem pewien, że przeszukaliśmy go bardzo dokładnie.

- Teraz ponownie mają go przeszukać polscy archeolodzy. Na prośbę polskiej strony dziś tego terenu pilnuje milicja. Byłem na miejscu i jest to dwóch funkcjonariuszy. Nie za mało?

- MCzS już tam nie operuje, nie chcę więc recenzować obecnych działań milicji. Odnoszę jednak wrażenie, że dwie osoby postawione dla pilnowania terenu o wielkości boiska wystarczą.

Płk Andriej Miedwiediew
Jest pierwszym zastępcą kierownika Zarządu Głównego Ministerstwa ds. Sytuacji Nadzwyczajnych Rosji na obwód smoleński. 10 kwietnia objął dowodzenie nad operacją na miejscu katastrofy samolotu prezydenta RP

Player otwiera się w nowej karcie przeglądarki