Jarosław Kaczyński: Twój kot głosowałby na mnie

2010-07-02 10:11

Specjalnie dla „Super Expressu” Jarosław Kaczyński w ostatnim wywiadzie przed drugą turą wyborów prezydenckich.

"Super Express": - Dlaczego w ramach ocieplania wizerunku nie pokazał się pan z kotem? Jest pan najbardziej znanym kociarzem w kraju.

Jarosław Kaczyński: - Postanowiłem Alikowi oszczędzić trudów kampanii wyborczej (śmiech). Ktoś ostatnio pokazał mi ulotkę, gdzie było napisane, że "twój kot głosowałby na Jarosława". Bardzo mi się to spodobało.

- Ocieplał pan wizerunek wobec SLD. Nie zniechęci to do pana wyborców prawicowych?

- Urząd Prezydenta jest urzędem wszystkich obywateli. Głowa państwa musi rozumieć potrzeby różnych grup, często o odmiennych poglądach politycznych. Musi być symbolem kompromisu i porozumienia. Musi budować i łączyć różne racje, także w sferze komunikacji ze społeczeństwem. Takim prezydentem chciałbym być. Uważam, że poglądy polityczne można wyrażać w sposób, który nikogo nie obraża, nie rani. Rozmowa o Polsce musi być merytoryczną dyskusją, w której się spieramy, ale nie walczymy. W ten sposób Polska może tylko zyskać.

- Wyścigi na deklaracje, komu bliżej do SLD, mogą zaszkodzić w wyborach parlamentarnych.

- W systemie demokratycznym parlament jest po to, by dyskutować, a nawet się spierać. Nie może to jednak służyć do niszczenia politycznych konkurentów. W nowoczesnym państwie liczące się siły polityczne wiedzą, że na dłuższą metę lepiej szukać tego, co łączy. I na bazie tych wspólnych poglądów budować porozumienie. Polska potrzebuje nowoczesnej lewicy tak samo jak nowoczesnej prawicy.

- Co oprócz wyniku Napieralskiego przekonało pana do tego, że to już nie postkomuna? Kontakty osobiste z rodziną męża Marty Kaczyńskiej?

- Co do relacji z teściami mojej bratanicy Marty, są to sprawy rodzinne, prywatne i nie mają wpływu na działalność polityczną, jaką prowadzę. 10 kwietnia wiele jednak zmienił. W tragedii zginęli przedstawiciele wszystkich ugrupowań politycznych. To wpłynęło na debatę publiczną. Na relacje między politykami. Mam wrażenie, że wszyscy zrozumieliśmy, że czas głupich, bezproduktywnych przepychanek musi się skończyć. Trzeba się nawzajem szanować, słuchać racji, wypracowywać kompromisy. Inaczej nie ruszymy do przodu.

- Jak odpowie pan dziś na pytanie: co kierowało ludźmi takimi jak Oleksy, kiedy wstępowali do PZPR?

- To nie jest pytanie do mnie.

- Postkomunizm naprawdę przestał być zagrożeniem?

- Termin postkomunizm to już dla wielu pojęcie historyczne. Nie zmieniam opinii co do negatywnej oceny tego zjawiska. Trzeba jednak patrzeć w przyszłość. To ona jest ważna, choć nie należy zapominać o przeszłości. I tu ważną rolę pełni mądrze prowadzona polityka historyczna.

- Napieralski stawiał warunki poparcia SLD. Wszystkie pan odrzucił. Flirt zakończył się już na starcie?

- Z lewicą łączy nas wrażliwość społeczna. Tak samo patrzymy m.in. na służbę zdrowia, tworzenie przedszkoli, żłobków, wyrównywanie szans edukacyjnych, prawa pracownicze. Liczę, że na tej płaszczyźnie będziemy mogli się porozumieć. Okrągły stół w sprawie służby zdrowia jest pierwszym krokiem na tej drodze. Wokół najważniejszych spraw trzeba budować kompromis i porozumienie. To gwarancja modernizacji kraju i jego rozwoju.

- Paradoksalnie PiS mógł łatwiej dogadać się z SLD czasów Kwaśniewskiego. Teraz będą bardziej antykościelni. Wówczas uznali konkordat, płk. Kuklińskiego...

- Pan Napieralski to młody człowiek, który buduje nową lewicę. Nie obciążają go historyczne zaszłości. Dlatego łatwiej mu zawierać kompromisy i rozmawiać z partiami, od których na pierwszy rzut oka dzieli go przepaść. Pytanie, jak tę szansę wykorzysta?

- Pojawił się pomysł, by mąż Marty Kaczyńskiej został politykiem PiS. Może jako spec od kontaktów z SLD?

- Marcin Dubieniecki to bardzo sympatyczny, młody i zdolny człowiek. Mąż mojej ukochanej bratanicy. Łączą mnie z nim relacje rodzinne. I nie mam w tej sprawie nic więcej do powiedzenia.

- PiS doszedł do władzy po aferze Rywina, dzięki wskazaniu wad III RP. Które są wciąż aktualne i szkodzą, a które przestały być problemem?

- Oblicze SLD z czasów Kwaśniewskiego czy Millera obnażyła właśnie afera Rywina. To było dla nas nie do zaakceptowania. Lewica zapłaciła za to utratą władzy i poparcia. Myślę, że właśnie ujawnienie afery Rywina otworzyło SLD drogę do przeistoczenia się z partii postkomunistycznej w lewicową, bo nastąpiła wymiana pokoleniowa. Mam wrażenie, że ten proces trwa.

- Wróćmy do krytyki III RP. Zawrotną karierę zrobiło słowo "układ". Czy to zagrożenie jest aktualne?

- To, że takie zjawisko funkcjonuje w polskim życiu politycznym, pokazała afera Rywina oraz starachowicka. Nową odsłonę możemy zobaczyć w przypadku afery hazardowej. Wyjaśnienie tej ostatniej będzie testem dla państwa i jego instytucji. Czy potrafi poradzić sobie z patologią czy też nie? Liczę, że państwo okaże się zwycięzcą.

- Na stanowisko premiera wyniósł pan przed laty Kazimierza Marcinkiewicza. Jak pan ocenia to dziś? - Chyba każdy widzi, że Marcinkiewicz to nie był dobry pomysł. I w tym wypadku przyznaję się do błędu.

- Czy błędem pańskiej kampanii nie było zarzucanie PO prywatyzacji szpitali? Sądy powiedziały, że to kłamstwo.

- Sprawa służby zdrowia jest dla Polaków bardzo ważna. I w tej kwestii wyborcy muszą mieć absolutną jasność, jakie poglądy mają kandydaci na prezydenta. Z tej sądowej batalii cieszy mnie to, że PO i Komorowski jasno deklarują milionom Polaków, że prywatyzacji szpitali nie będzie.

- Kandydat PO obiecał, że po zwycięstwie będzie chciał wycofania polskich wojsk z Afganistanu do 2012 roku. Słusznie?

- Kampania to nie jest dobry moment na taką rozmowę. To zbyt poważna sprawa, by stała się tematem bieżących debat politycznych. Wymaga czasu, namysłu i spokoju. Co do terminu wycofania wojsk koalicji, to Komorowski nie wymyślił niczego nowego. Choć bardzo stara się, aby wszyscy w to wierzyli. W grudniu 2009 prezydent Obama przedstawił dokładnie taki plan, przyjęty przez różne państwa. Mówienie, że sformułowano tu jakaś nową ideę to nieporozumienie.

- Jak po latach ocenia pan nasz udział w Iraku? Co nam to dało? Pan mówił, że to także "nasza wojna".

- To było przede wszystkim zobowiązanie sojusznicze. Pomagaliśmy USA, których wkład w budowę demokracji w naszej części Europy jest niezaprzeczalny. Także dzięki zaangażowaniu w tę wojnę Zachód nie poległ w walce z terroryzmem. Chcąc liczyć na lojalność i budować na niej bezpieczeństwo, nie możemy odmawiać, gdy proszą nas o wsparcie. Decyzja o bezwarunkowym zaangażowaniu się w Irak została jednak podjęta w sposób nie do końca zabezpieczający polskie interesy.

- Mówi pan o wejściu do strefy euro z ostrożnością, wskazując na zagrożenia. Po co w ogóle zgodził się pan zatem na euro?

- Nie jestem przeciwnikiem euro. Zawsze twierdziłem i twierdzę, że Polska powinna przyjąć europejską walutę w najkorzystniejszym dla nas momencie. Przede wszystkim, gdy będzie to rzeczywistym impulsem dla rozwoju naszej gospodarki.

- Obserwując spór PiS z PO widać, że bardzo się kłócicie, ale nie zawsze wiadomo o co. Co w praktyce, poza hasłami i estetyką, was różni?

- Platforma to partia ładnych haseł. My jesteśmy ugrupowaniem, które głoszony program realizuje. To jest główna różnica. Pamiętam, że w kampanii w 2007 roku Donald Tusk na wielkiej tablicy, w świetle jupiterów podpisywał 10 zobowiązań o wymownym tytule "Polska zasługuje na cud gospodarczy". Po trzech latach rządów PO ta nazwa brzmi jak marny dowcip. Z 10 zrealizowano jedno: wyprowadzono wojsko z Iraku. Mój rząd dał Polakom obniżkę podatków, zmniejszył bezrobocie, dał silny impuls dla rozwoju gospodarki. Dzięki temu stworzyliśmy szansę na unikniecie skutków globalnego kryzysu. Ta Zielona Wyspa, na tle której tak chętnie pokazuje się Donald Tusk, to również nasza zasługa. Warto o tym pamiętać. Niestety, PO nie reformuje kraju, nie rozwija go. Wciąż znajduje nowe wymówki, dlaczego tego unika. Polska stoi w miejscu, choć jak nigdy dotąd ma szansę na wielki cywilizacyjny skok. Dla PiS sprawiedliwa, solidarna polityka społeczna nie stoi w sprzeczności z rozwojem gospodarczym.

Player otwiera się w nowej karcie przeglądarki